sobota, 12 kwietnia 2014

III - We were walkin' through some youth, smilin' through some pain

Lata siedemdziesiąte dobiegają tu końca, a zatem życie coraz bliżej. I prawdopodobnie życzę już teraz Wesołych Świąt z kolorowymi pisankami, a co!

* *** *
***

- Myślał, że jesteście naprawdę aż tak mu podporządkowane? Naprawdę sądził, że jak wam tak powie, to wy do końca życia będziecie się trzymać jego zasad? Że was ominie bycie nastolatkami, które po prostu rozpieprzy jak nie będą miały na swoim koncie żadnego wykroczenia? – Siedział naprzeciwko mnie i dopalając papierosa, spoglądał na mnie spod grzywki, chyba ciętej amatorsko, ale dobrze.
- Nie wiem, o czym myślał, może w ogóle nic. To znaczy mnie tylko wkurwia to, że nam prawi takie kazania, a sam nie był lepszy jak był w naszym wieku – powiedziałam i oparłam się o ścianę. – Sami jesteśmy?
- Rzadko kiedy mówię, że ,,nie’’. Moi często wyjeżdżają, rzadko kiedy siedzą w domu. Z młodą zawsze dokądś tam jeżdżą.
- Ile ona ma lat?
- Diana? Osiem, czyli jest między nami piękne dziesięć lat różnicy. – Uśmiechnął się, choć nie wiedziałam dlaczego. Jednak odwzajemniłam.
- Całkiem sporo, myślę… - Odwróciłam głowę i zaczęłam analizować wzrokiem cały pokój, w którym siedzieliśmy.
 To było dzień po tej głupiej sprzeczce z ojcem, on się nie odezwał od zeszłego wieczoru ani do mnie, ani do Veroniki. Dlatego też uznałyśmy, że nie ma sensu siedzieć w takiej napiętej atmosferze w nienaturalnie wymarłym domu, widziałyśmy, że rodzice silili się tylko na taki teatr, podczas gdy naprawdę wcale go nie chcieli. Ale to my byłyśmy te złe.
 Czułyśmy się jak trędowate, pamiętam to. Wstałyśmy rano, zeszłyśmy na dół, wszyscy milczeli, nikt nie powiedział ani słowa. Tylko ojciec coś do matki mruknął, a my wymieniałyśmy raz po raz zażenowane spojrzenia. I potem wyszłyśmy, ona do tego swojego ‘’kolegi, do którego nic takiego nie czuła’’, do Danny’ego. A ja z kolei do jego kolegi, do Victora. Ciągnęło mnie do niego niemiłosiernie bardzo, ale nie sądziłam, że to jakieś głębsze uczucie, zawsze bałam się zakochać. Miałam jedną ambicję i plan co do miłości: chciałam popaść w to raz i na zawsze, żeby nie cierpieć. Chciałam kochać od początku do końca jednego - z wzajemnością. Nie wyobrażałam sobie innego scenariusza. I chciałam o uczuciu myśleć dopiero w liceum. A akurat, cholera, w nim byłam, zrządzenie losu chyba. Nie wiem, teraz też mi trudno to ocenić.  
 Ale wracając już do samego Victora – fascynował mnie. Uwodziło mnie to, że mamy podobne gusta i poglądy, był dwa lata starszy ode mnie, nie dbał raczej o nic szczególnego i bywał szczery do granic kultury, ale każdy wiek ma swoje prawa, co prawda. Mieszkał nie tak bardzo daleko ode mnie, jakieś pół godziny, do czterdziestu minut. Dom nie był duży, dla niego idealny, biorąc pod uwagę fakt, że praktycznie zawsze był w nim sam. Po kilku rozmowach wywnioskowałam, że jego rodzice i siostra nie są ludźmi, którym LA pasuje, ale z jakichś powodów tam żyli. Ale dlatego też wyjeżdżali co weekend, częściej nawet, pozostawiając dorosłemu i dojrzałemu synowi wolność, której zdecydowanie pragnął i czerpał z niej jak tylko się dało. I, nie ukrywajmy, i ja sobie korzystałam na tej jego wolności, hm.
- Veronica nie jest twoją prawdziwą siostrą, prawda? – powiedział po chwili, a ja automatycznie popatrzyłam mu w oczy.
- A co?
- Nie jesteście do siebie podobne z wyglądu, do ojca też nieszczególnie. Ona do matki jest podobna, po kim ty masz urodę?
- Ano widzisz, to zaliczymy do wybryków mojego ojca! – Uśmiechnęłam się. – Mój tatuś najpierw związał się z pewną Astrid, która była rzekomo w stu procentach Szwedką, choć nie wyglądała na taką. I tak wyszło, że ona mnie urodziła, ale ja jej nie znam, od zawsze byłam tutaj, w Los Angeles. Matki też nie widziałam nigdy. Tak czy inaczej, niedługo potem się urodziła Veronica, której matka jest Włoszką i żoną ojca, jej się udało. I się jakoś trzymają. - Pokiwałam głową. – Tak w skrócie.
- Czyli ojciec jest zapatrzonym w Europejki romantykiem, który nie wraca w swoją przeszłość? – Zaśmiał się i robiąc to, ja dyskretnie zdychałam gdzieś wewnątrz siebie.
- Dokładnie tak, piękne porównanie, sama go czasem używam.
- Tak czy inaczej, prawdziwą matkę piękną musiałaś mieć. – Uśmiechnął się, mierzwiąc mi włosy.
- Dzięki…? – Zaśmiałam się i pokręciłam głową.
- Jesteś czasem strasznie niepewna, zauważyłem.
- Nieufna bardziej.
- To też prawda, ale może się do mnie bardziej przekonasz jeszcze. – Znów uśmiech.
- Tobie chyba ufam w pewnym sensie. Ale nie wiem sama, dlaczego. Nie znam cię jakoś bardzo długo. Zresztą nieważne. – Speszyłam się wtedy, to było okropne. Nie wiedziałam, co powinnam mu powiedzieć i jak, ale naprawdę nie należę do szczególnie ufnych osób, choć jego moja bariera nie obejmowała z aż takim rygorem jak innych. Nie miałam nigdy problemów z mówieniem o sobie obcym, ale były pewne sprawy, których nikomu bym nie powiedziała, starałam się nie rozmawiać o nich nawet z sobą samą. A odnosiłam wrażenie, że on by owe sprawy przyjął i ja nadal bym była spokojna.
 Moja poprzestawiana intuicja z instynktem podpowiadały mi, że on jest osobą, której ja zaufać bym mogła i na tym nie ucierpieć. A ci moi dwaj wewnętrzni pomocnicy raczej mnie nie zawodzili.
- Dobrze, że tak mówisz.
- Tak?
- Pewnie, przecież bym nie skłamał.
- Fakt. – Uśmiechnęłam się i spojrzałam na zegar, wstałam. – Dobra, bo się zasiedziałam.  
- Wpadaj kiedy chcesz.
- Raczej skorzystam...
- I utrzymuj nadal wersje, że ja i moi koledzy jesteśmy, dla pozy, amatorskim gangiem i sprzedajemy jakieś gówno, wtedy koleżaneczki młodsze do nas się nie zlatują. I za rok przekażesz to siostrze. – Uśmiechnął się i pokręcił głową, widząc moje zdezorientowanie.  - Takie plotki wśród pierwszaków krążyć niedawno zaczęły, dłuższa historia, a tobie się chyba śpieszy?
- To mi wyjaśnisz kiedy indziej, dobra, spadam. Cześć i dzięki. – Odwzajemniłam uśmiech i wyszłam z pokoju, potem z domu.
 I to był mój chytry blef, nigdzie mi się nie śpieszyło, ale sytuacja mnie przestała i nie mogłam dalej siedzieć z nim twarzą w twarz. Nie czułam się zakochana, ale pomiędzy nim a mną latała jakaś dziwna energia, która mnie przytłaczała. Pękałam, a pękać nie lubię i nie lubiłam. Potrzebowałam złapać oddech życia przed Wigilią w rodzinnym gronie. Była czternasta, więc miałam jakieś cztery lub pięć godzin. Poszłam do miasta, gdzie pozostawiłam resztki swoich pieniędzy. I potem zrobiłam coś, co zdarzało mi się nieczęsto.
 Czułam się biedniejsza niż kiedykolwiek wcześniej pod wieloma względami, ale niestety do tej pory mnie nęka i zastanawia, czym to było spowodowane i dlaczego tylko raz.
***

- Ładnie to jest tak włóczyć się ze starszym kolegą po mieście, podczas gdy w domu pewnie zawzięte przygotowanie do świąt są, co?
- O ile się nie mylę, to i ty powinieneś teraz latać z rodziną po kuchni i zajmować się takimi przyziemnymi rzeczami, a chodzisz po mieście z młodszą koleżanką, to chyba też nie za ładnie, hm? – Pokazałam mu język.
- Cofam pytanie, dobraaa. – Pokręcił głową i zrobił to samo, co mnie w jakiś sposób rozbawiło.
 Danny był osobą niezwykle energiczną, otwartą, zabawną i kochaną. Był w drugiej klasie liceum, kiedy się poznaliśmy, ale nie było to żadną przeszkodą dla naszej znajomości. Niektórzy licealiści traktowali młodszych jak gorszych od siebie samych, nawet wtedy, jeśli dzielił ich tylko rok. Mnie i jego dzieliły zatem dwa lata, ale byliśmy jak równy z równą. Poznałam go chyba przez Victora, o ile dobrze pamiętam. Oni i jeszcze kilku kolegów byli czymś w deseń wilczego stada, ale bez przywódcy. Oni nie typowali się i nie klasyfikowali ludzi na jakichś śmiesznych pozycjach. Starszy równa się lepszy, młodszy to słabszy – nie. Tak nie było. I my z Alice też tak nie robiłyśmy, a zatem się dogadaliśmy bez większych problemów, choć początki były dość specyficzne, no ale to teraz nie jest istotne.
- Chcesz iść do naszego liceum, tak swoją drogą? – spytał mnie, a ja poczułam się dziwnie dowartościowana. To zabrzmiało jak prośba.
- Tak, no tam mi będzie najlepiej, bo mam znajomych, mam najbliżej i…i w ogóle.
- Tak właśnie podejrzewałem, że mamy na to jakiś wpływ.
- Przeceniasz się, mój drogi!
- Nie, ja tylko jestem dobrym obserwatorem.
- Ach, tak uważasz?
- Nie sam sobie to wymyśliłem, już to słyszałem kilka razy. – Zaśmiał się i położył mi dłoń na ramieniu.
- Podasz jakiś przykład, który mnie dotyczy, skoro tak?
- A na przykład, że za każdym razem jak się ciebie pytam, czy gdzieś ze mną samym albo ze mną i kimś jeszcze nie wyjdziesz, to zawsze się zgadzasz, ani razu jeszcze nie zaprotestowałaś.
 Popatrzyłam wtedy na niego wielkimi oczami, ponieważ nie byłam przyzwyczajona do tego, że ktoś mówi mi o czymś takim prosto z mostu i bez skrupułów. Co więcej, byłam w szoku, bo rzeczywiście coś takiego się działo, nigdy mu nie odmawiałam, choć udawałam obojętną. Że też sama nie zwróciłam na to uwagi, byłam w szoku.
- Nie wiem, czy powinnam to teraz przemilczeć i zapomnieć. Czy też wymyślić zaraz jakąś ciętą ripostę i ci nią dowalić…
- Za prawdę chcesz mnie karać?
- Wkurwiasz! – Zaśmiałam się i odwróciłam od niego, szybkim krokiem zaczęłam się oddalać. Liczyłam, że zaraz za mną pobiegnie i naturalnie się nie pomyliłam. Wszyscy reagowali tak samo, każdy. Znany i sprawdzony trik, nie mam racji?
- Ej, aż tak źle może nie jest ze mną! – Śmiał się, kiedy w końcu mnie dogonił, a trudne to nie było. – Przecież to nie zarzut.
- A ja wiem przecież, zresztą…nie ma co, jak kogoś lubię to chyba normalne, że z  nim wychodzę. Poza tym…ty inny jesteś. Od nich. Trochę, takie mam wrażenie przynajmniej, ale może dlatego, że z tobą się najbardziej zadaję.
- Inny myślisz? Czemu?
- No bo…nie wiem sama, taki się najbardziej ludzki mi wydajesz. Energiczny, pozytywny. Tak nie jest? Jest chyba. – Uśmiechnęłam się do niego lekko, potem szerzej, jak odwzajemnił.
- Staram się, w zasadzie to masz może rację, w sumie nie mam powodów, żeby być innym. – Zaśmiał się. – Do której masz czas?
- Tak do siedemnastej…?
- To możesz wracać, w sensie możemy, odprowadzić cię kawałek mogę.
- Jak miło, pewnie.
 Wracaliśmy wtedy śmiejąc się z wielu rzeczy, z których jakieś pięćdziesiąt procent społeczeństwa i sto procent rodziców by się nie śmiało, a nawet gardziło. Powiedziałam mu o wczorajszej akcji ojca z tymi fajkami, w życiu nic, co powiedziałam nie brzmiało bardziej żałośnie od tego, aż mi było wstyd. Nie za siebie, za niego. Paranoja, chyba do końca życia to słowo będzie mi się kojarzyło z tamtym wieczorem. On z kolei mi powiedział, że ma spokój, bo mieszka tylko z matką, która jest wyjątkowo wyrozumiała (aj, zazdrości!) i tolerancyjna dla młodego pokolenia. On sam był taki normalny, aż podejrzane. Miły, ale ze swoimi zasadami, nie brał żadnego syfu, zachowywał się przyzwoicie. Czułam, że był dla mnie kimś ważnym, ale to nie była jakaś miłość. Wtedy przynajmniej. Miałam w nim brata, na którym mi zależało mimo krótkiej znajomości. Nie chciałam jednak tego kończyć, o nie.
***

 Wigilia roku 1975 minęła nam jednak dobrze. Ojciec chyba puścił w zapomnienie swoje zachowanie, nasze wykroczenie. My to przemilczałyśmy, by nie wzniecać nowego ognia i jakoś poszło. Relacje znów nam się ułożyły. Do czasu przynajmniej. W zasadzie kolejne dwa lata minęły nam na zabawie w kotka i myszkę z rodzicami, nic poza tym. Byli jak wulkan, który wciąż niespodziewanie wybuchał, wylewając się prosto na nas. Dlatego też musieli się, chcąc czy nie, pogodzić z tym, że wyprowadziłyśmy się oficjalnie zaraz po liceum.

 Kiedyś trzeba było zacząć żyć na własne życzenie.  
***

Upraszam się o wciskanie reakcji, dziękuję i pozdrawiam.

4 komentarze:

  1. Cudowne :D :D :D :D :D :D :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Narodził się rozdział 13.
    Zapraszam!
    http://one-rainy-dream.blogspot.com/2014/04/rozdzia-13-to-nie-to-czego-szukasz.html

    OdpowiedzUsuń
  3. jest zajebisty. miałabym małą prośbę...mogłabyś mnie informować o nowych rozdziałach? Oczywiście jeśli to nie problem ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, jest mi bardzo miło, że się podoba - to raz.
      A dwa - pewnie, jak tylko coś dodam, to dam Ci znać.
      Dzięki raz jeszcze, dla mnie to ważne.

      Usuń