sobota, 20 lipca 2013

VI – Lisy o blond futerku.

Londyn, Anglia, końcówka czerwca, rok 1979

Ronnie
- Skąd jesteście? – zapytałem ich zaraz po tym, jak usiedli przy moim stoliku. Widziałem na ich twarzach niemałe zmieszanie i w sumie - nic dziwnego. Chciałem jednak nawiązać z nimi jakiś kontakt, ponieważ wydali mi się być zupełnie inni. Sam nawet nie wiem, dlaczego ich poprosiłem, by ze mną usiedli. Chciałem spokoju, a kogoś do siebie spraszam, ale oni byli inni, naprawdę. Inni od tych, których widywałem na koncertach, od tych, którzy przychodzili po autografy.
- Skąd…wiesz, że nie z Londynu? – ten najstarszy odbił piłeczkę. Nie odpowiedział tak, jak odpowiedziałby pierwszy lepszy. 
- Widzę przecież. Widziałem już sporo, a wy najwyraźniej jesteście tu zagubieni. Londyn teraz jest dość trudnym miastem, a zwłaszcza, że Rainbow gra tu dwa koncerty, jeden już ma za sobą. Jest znacznie więcej osób, które tylko czekają na takich jak wy. Chcą po prostu zrobić taki wspaniały interes z naiwnymi młodymi, nie chciałem was obrazić. Żeby nie było.
- Z Over, to jest Cambridgeshire – powiedział wyższy blondyn i podniósł badawczo brew.
- Dlaczego nas zaczepiłeś, jak to jest, że ktoś taki jak ty podszedł do szóstki nieogarniętych dzikusów z jakiejś angielskiej dziury? – spytała mnie nagle brunetka, a oczy miała takie wielkie, że nawet nie wiedziałem, że da się je aż tak szeroko otworzyć.
- Mistrzu… - szepnęła blondynka, której twarz była mniej więcej w takim samym stanie, jak tej pierwszej.
 Patrzyłem na nich i wciąż nie mogłem zrozumieć jak bardzo zdeterminowani musieli być, skoro tak drastycznie się wyróżniali. Myślę, że na pewno nie byli jedyni, ale bez wątpienia mieli jedyne takie charaktery. Postanowiłem jednak temat dalej drążyć:
- Czemu tu jesteście?
- Bo lecimy do Stanów – wypalił bez chwili zastanowienia ten młodszy czarnowłosy. – Nie ma co tutaj siedzieć, nie chcemy się marnować.
- Chcecie grać.
- Chcemy…grać. Chcemy istnieć. Pokazać, że nie jesteśmy beztalenciami, że coś jednak potrafimy, mają nas docenić!
- Ale spokojnie, ja was rozumiem. Mało tego, wręcz was popieram. Co chcecie grać?
- Trudno powiedzieć, ale coś innego. Ma być szybkie, drapieżne, ale inne niż to, co jest teraz. Metal, ale własny. Zrobimy coś zupełnie innego, pokażemy ludziom, że się da – powiedział poważnie, ale ekstrawagancko najstarszy.
- Chcemy wkomponować w to wszystko nasz wygląd – dodała blondynka.
- Sam zauważyłeś, że jesteśmy inni  - brunetka uśmiechnęła się do przyjaciółki. Widziałem w ich oczach ten błysk.
- W takim razie widzę, że wszystko macie jasno zaplanowane, ale od razu zniszczę wasz piękny sen; nie będzie łatwo – zaśmiałem się, widząc nagłe zdezorientowanie na ich twarzach. – Posłużę się moim przykładem. Grałem najpierw na trąbce, trochę się do tego przyczynił ojciec. Generalnie byłem dzieckiem bardzo takim…muzykalnym, ale co ja bym takiego mógł zrobić z tą trąbką? I kiedyś ją zostawiłem i zacząłem śpiewać, tak sam dla siebie, amatorsko. I to był klucz. Odkryłem, że najlepszym instrumentem dla mnie jest właśnie mój głos. Byłem zły sam na siebie, że straciłem kilka lat dla tej trąbki i tak naprawdę po nic. Potem był znów problem z tym, by znaleźć coś, gdzie ten głos mógłbym pokazać.
- Elf – szepnęły równocześnie dziewczyny.
- Tak, Elf. Tutaj też się okazała wartościowa moja umiejętność grania na basie. Co prawda przedtem były inne moje zespoliki, ale skupmy się na Elfie. Spotkałem odpowiednie osoby, takie jak ja. I się zaczęło, byłem pewien, że się nie uda, ale…ale ja miałem i mam głos. To nie jest żaden narcyzm, to jest obiektywizm. Umieliśmy grać, pojechaliśmy w trasę z Deep Purple…a potem pojawił się Blackmore, zagadał mnie kiedyś i powstała nasza Tęcza.
- I widzicie, widzicie? Co z basem można zrobić? – spytał ten drugi czarnowłosy i to dało mi do myślenia, że sam jest basistą.
- Ale ty głosu takiego niestety nie masz – skomentował najstarszy.
 Zapadła chwilowa cisza i każdy z nich robił wszystko, by tylko unikać mojego wzroku. Ja z kolei patrzyłem na dwóch blondynów, którzy prawie ani raz nie zabrali głosu podczas naszej rozmowy.
- Jak macie na imię? – spytałem w końcu.
- Ci dwaj – najstarszy wskazał na blondynów – to Duff i Steven, dziewczyny to Veronica i Alice, to jest Nikki – wskazał na drugiego czarnowłosego – a ja jestem Mick.
- Czyli już są pseudonimy, widzę. A za co się do Stanów wybieracie?
- Tu już jest problem…szukamy kogoś, kto by nam odsprzedał bilety za jakieś mniejsze pieniądze.
- Wiecie – westchnąłem. Spodobali mi się, chciałem im pomóc. Byli coś warci, mogli zrobić coś innego. Zmienić coś. Za dużo już było tego samego, zmiany były potrzebne. Tysiące myśli, pomagać czy nie? Powiedzieć czy nie? – Obiecajcie mi, że jak wam pomogę, to mogę w przyszłości liczyć na współpracę. Macie być znani, macie mi udowodnić, że moja pomoc nie poszła na marne. Nie jedziecie się zaćpać ani zapić. W najbliższej przyszłości spotykamy się w tym samym miejscu i widzę was tutaj z gazetą muzyczną, w której są wasze zdjęcia, jasne?
- Jasne – powiedzieli chórem.
- Pójdziecie teraz do pubu, który znajduję się w tym samym miejscu, co ten. Tyle, że po drugiej stronie rzeki, czyli macie przejść przez most. Tam siedzieć będzie nasz manager i on ma bilety. Powiedzcie mu, że ma wam je dać, pieniądze zostawcie sobie. Ja wam wierzę, wierzę w was. Naprawdę. Powiedzcie mu, że ja was przysłałem i ma wam je dać, najwyżej potem do mnie przyjdzie i zapyta.
- Ale jak...
- Ale przecież…
- Nie możemy…
- Dlaczego nam…
- To jest nie...
 Każdy z nich zaczynał na głos tak jakąś myśl, ale też każdy ją urywał. Nie ukrywam, że bardzo mnie tym rozbawili, sam siebie rozbawiłem. Myślałem ‘Ronnie, co ty robisz? Oddajesz bilety jakimś małolatom? Nie znasz ich przecież, głupi!’. Nie wiem sam, co mnie opętało, ale powiedziałem im jeszcze jedną rzecz:
- Macie wsparcie DIO, a DIO to Bóg po włosku. Już, bo nie zdążycie jutro na samolot. Widzimy się wkrótce, mam nadzieję.
 Popatrzyli na mnie rzeczywiście jak na Boga i potykając się, a  z czasem śmiejąc i krzycząc wybiegli jak dzikie bydło z pubu, a ja znów zostałem sam i wreszcie mogłem odpocząć od natrętów, hah!

Steven
 Siedzieliśmy na lotnisku. Mick, Nikki, Alice, Veronica, Duff i ja siedzieliśmy na lotnisku. Czwórka z nas, wiadomo nawet która, wciąż się śmiała, chwilami mieli nawet łzy w oczach. McKagan też siedział i wciąż się cieszył, ale nie wiedział, że zaraz powiem mu coś, przez co cieszyć się przestanie. Pytanie – CO. Otóż to, że nasze kochane Dzikie Rodzeństwo było najbardziej fałszywym, zakłamanym, chytrym, wścibskim i przebiegłym rodzeństwem, jakie chodzi po tej durnej ziemi. Słysząc tak te ich śmiechy, to już nie wytrzymałem i poprosiłem Duffa, by się może ze mną przeszedł po lotnisku, w końcu ileż tak siedzieć można.
- Co jest, Steve? – spytał mnie, kiedy zauważył, że coś jest nie tak.
- Cieszysz się, bo lecimy do Stanów, nie? – odpowiedziałem pytaniem, kiedy już upewniłem się, że jesteśmy wystarczająco daleko od naszego towarzystwa.
- No chyba jasne! A ty nie? Steven, przecież twoja, moje, nasze największe marzenie już za kilka godzin ma zacząć się spełniać!
- Nie, Duff. Marzenie Alice, Veroniki, Nikki’ego i Micka się spełni. Nie nasze.
- O czym ty mówisz? Przecież mają bilety – uśmiech z jego twarzy momentalnie zniknął.
- Normalnie, są tylko cztery bilety, rozumiesz? Wzięli tylko cztery, tylko tyle dostali.
- Ale przecież nas wzięli ze sobą…na pewno lecimy, Steven.
- Nie, Duff. Nie, nie lecimy. Powiedziałeś im, że wystarczy nam tylko wyjazd z Over. Że wystarczy Cambridge albo Londyn. Oni są pamiętliwi. My tu zostajemy, nie ma dla nas biletu, rozumiesz?!
- Ale skąd ty to możesz wiedzieć! Zapytałeś ich? Czy co?
- Nie, kiedy ty poszedłeś do kibla, to ja siedziałem tam obok. Spałem, udawałem, że śpię, w końcu nic dziwnego. Jesteśmy tu od wczorajszego po południa, teraz jest tak…północ, może trochę po. No i tak leżałem na tej ławce i oni gadali. Oni powiedzieli, że jak i ty i ja będziemy spać, to oni wtedy stąd pójdą i będą czekać na samolot gdzie indziej. Bo nie są w stanie, nie wiedzą jak mają nam powiedzieć, że nie ma dla nas biletu. Rozumiesz to, kurwa? Dostali za darmo bilety i nie ma akurat dla nas! Rozumiesz to, McKagan?! – pod koniec zaczęły mi się szklić oczy, aktualnie ich nienawidziłem. Patrzyłem na Duffa, widziałem jak trzęsą mu się ręce, broda.
- Steven… - zaczął – Steven, nie. Nie. My lecimy. Zobaczysz, kurwa, że polecimy. Prędzej oni zostaną, a my polecimy.
- Jak chcesz niby to zrobić? Weźmiesz im kasę, która była na bilety i kupisz nam? Duff…no, kurde…ogarnij się. Musimy sobie poradzić inaczej.
- Adler. Ty się ogarnij. Ja jestem Duff McKagan, a ty jesteś Steven Adler. Z nami się postępuje jak ze śmieciami? Nie! Nie damy im się tak, co z tego, że jesteśmy młodsi?
- To co ty chcesz tutaj zrobić? – spytałem już niemal obojętnie. Przerażała mnie czasem ta wiara McKagana w cuda. Ja byłem przeważnie optymistą, ale były takie chwile, takie jak ta, w których po prostu patrzyłem chyba na sprawę realnie. A właśnie wtedy Duff musiał interweniować, wmawiając i sobie i mnie jakieś nie wiadomo co.
- Co ja chcę tutaj zrobić? Zobaczysz, Steve. Zobaczysz, ale powiem ci, że to będzie najbardziej odjechana akcja, która do tej pory miała miejsce w twoim adlerowskim i nudnym życiu!
 Wciąż się utwierdzam w tym, że on jednak jest debilem.

Duff
 Steven nie wierzył w ani jedno moje słowo, kiedy mu mówiłem o swoim planie. Wciąż powtarzał, że on w to nie idzie, że to nie jest droga do Stanów, a do więzienia, i że coś tam, coś tam. Wciąż się upierał, że coś takiego nie ma nawet opcji, by się udało. A jednak. A jednak stał ze mną w jakimś kącie portu lotniczego London-Stansted.

- I tak mi się to bardzo nie podoba, Duff. Złapią nas, przecież ci ochroniarze, ludzie, którzy tu pracują nie są tacy głupi jak my, z całym szacunkiem! – wciąż marudził, nagle ogarnął go taki pesymizm, że był nie do poznania.

- Mylisz, przyjacielu, spryt z głupotą czy mądrością – odpowiedziałem spokojnie i nawet się uśmiechnąłem.

- Oni nas zapierdolą, rozumiesz? Veronica, Mick, Nikki i Alice. Zapierdolą nas, otrują czymś, no…nie wiem, ROZUMIESZ TO, MCKAGAN?

- Nie tam zapierdolą, tylko co najwyżej opierdolą. A to jest różnica, przyjacielu.

 Trudno było dokładnie określić to, co właśnie mieliśmy zrobić. To było totalne pójście na żywioł, po prostu raz się żyje. Nie wiedziałem czy się uda, ale wierzyłem, że tak. Ktoś musiał, nie Steven raczej. On wyglądał na takiego, który dobrowolnie zdecydował się na śmierć. A nikt go przecież do niczego tutaj nie zmuszał, to był tylko drobny szantaż, hak McKagan’owski.

 Staliśmy jeszcze chwilę i nagle usłyszeliśmy coś, co wywołało u nas falę zimnego potu: ,,Pasażerowie lecący do Teksasu proszeni są o szybkie przejście bramką piątą na płytę lotniska, powtarzam, pasażerowie lecący do Teksasu proszeni są o szybkie przejście na płytę lotniska bramką numer pięć. Dziękuję.’’

 Tutaj poczuliśmy, ja przynajmniej, takiego kopa…jak nigdy. Zobaczyłem, że jakieś babki podeszły do tej całej piątej bramki i zaczęły schodzić się tam tłumy ludzi, lecących właśnie do NASZEJ Ameryki. To musiało się udać.

- Steven, jesteś gotowy? –zapytałem przystając z nogi na nogę.

- Nie jestem, Duff – odpowiedział i przełknął głośno ślinę.

- To bądź, bo zaraz wkraczamy do akcji.

 Miałem wrażenie, że kolejka tych ludzi wciąż się powiększa i nic nie rusza. Widzieliśmy, jak Nikki, Veronica, Alice i Mick przeszli pewnie, pokazując bilety i zniknęli za drzwiami, prowadzącymi na płytę lotniska; samolot czekał.

- Dobra, Adler, liczę do pięciu, czaisz? – niemalże krzyknąłem, kiedy zobaczyłem, że zostało ostatnie dziesięć osób.

- Kurwa, nie uda się, McKagan…oni nas złapią – lamentował, zupełnie jak małe dziecko.

- Uda się, jeden…

- Duff…

- Dwa…

- McKagan…

- Trzy…

- DUFF, NO…

- Cztery…

- Ja pierdzielę…

- Cztery i pół…

- Nie-e…

- PIĘĆ I GAZ, ADLER, BIEGNIJ NAJSZYBCIEJ JAK TYLKO MOŻESZ, JUŻ, JAZDA! – ryknąłem i popędziliśmy prosto w stronę piątej bramki. Kontrolerki już ją miały zamykać, ale usłyszały mój złowieszczy ryk. Nie wiedziały skąd nadciągali najbardziej przebiegli blondyni Wielkiej Brytanii. Adrenalina była nieziemska, ale nagle usłyszeliśmy, że biegnie za nami ktoś jeszcze.

- McKagan, teraz ty przyciśnij swój pedał gazu, bo nas jednak zapierdolą! Jeszcze kawałek, zanim zamkną, uda się, Duff, uda! – ryczał rozbawiony Steven. A JEDNAK. 

 Ja sam nie wiem za bardzo, co się wtedy ze mną stało, działo, ale wiem, że zmrużyłem uczy i biegłem najszybciej, jak tylko mogłem sobie wyobrazić. Serce miałem w gardle, chyba płuca wyplułem na tym lotnisku, ale warto było. Udało się. Przelecieliśmy obok tych głupich bab przy bramce niczym wiatr, zostawiając za sobą ochronę i innych. Potem już tylko prosto korytarzem, do drzwi – i na płytę lotniska London-Stansted. Tu chyba film mi się urwał. Dobiegliśmy do ludzi, którzy wsiadali do samolotu, lecącego do Teksasu, a wśród nich ledwo dojrzeliśmy naszych przyjaciół. Wyglądali tak, jakby zobaczyli swoich rodziców. To przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. A potem? A potem jakoś się raczej dowlokłem z Adlerem na jakieś wolne miejsca i usnęliśmy. Za dużo energii poszło, za wiele wrażeń i adrenaliny.

 Ale dobrze było się wyspać, bo potem miało być już tylko gorzej. Lot do Teksasu był po prostu pierwszym stopniem do piekła. Po tym, tak w sumie, to nie było nic. Chociaż…

Te romanse;

Te ekscesy;

Te wpadki;


Te zgony…ale o tym dopiero mieliśmy się przekonać, a raczej – MIELI się przekonać. 


***
Przepraszam za długą przerwę, ale cóż - bywa, sami chyba wiecie. 
Przepraszam, że nie komentuje Waszych blogów, ale czytam. Skomentuję, kiedy będę u siebie - w końcu.
W dalszym ciągu proszę o informowanie mnie o nowych Waszych rozdziałach.
 
BARDZO UPRZEJMIE WAS PROSZĘ O NAJMNIEJSZY KOMENTARZ, CHOCIAŻBY SAMĄ KROPECZKĘ -> .
1. Oczywiście zapraszam na... - facebook'owa strona twórczości.
2. W razie pytań - http://ask.fm/Isbell1313

7 komentarzy:

  1. O kurdem, długo mnie tu nie było i widze że mam spore zaległości - zaraz się biore za czytanie ;)

    I wracam do pisania, nie pamiętam kogo miałam informować, ale zapraszam :D - http://myownstorywithgnr.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Ty chyba sobie ze mnie żartujesz... W tym momencie doskonale rozumiem nienawiść Stevena, sama jestem zła na tę czwórkę. "Dzikie rodzeństwo" najwyraźniej się troszkę zapomniało. Ok, może ci dwaj są młodsi, ale jakiś szacunek im się należy, prawda? Dobrze wiedzieli, że oni też chcą lecieć, a mimo to z premedytacją nie wzięli dla nich biletów i jeszcze po chamsku chcieli zostawić nic nie mówiąc. Tak się po prostu nie robi. W tym momencie jestem wściekła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja sobie z nikogo nie żartuję, ale cieszy mnie, że są jakieś emocje - dziękuję!

      Usuń
  3. Wiesz jak zrobiło mi się szkoda Stevena i Duffa? Ta czwórka ludzi była dla nich kimś więcej, kimś, kogo uwielbiali, a oni tak po prostu knuli plan udania się do Stanów w pojedynkę! Są młodzi, ale najwidoczniej nie tacy głupi, jak im się wydawało. Zapewne miny im zrzedły, kiedy zobaczyli dwóch blondynów w samolocie :D
    Zgony?! Nie wytrzymam! Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Głupi może i nie są, ale nieogarnięci - o tak, przekonasz się sama :D

      Usuń
  4. Czekałam z tym tydzień. Co mi odjebało, że nie przeczytałam wcześniej? Szczerze nie wiem, ale wybacz.
    Teraz wierz mi lub nie, ale to jest jeden z lepszych rozdziałów jakie napisałaś. Dlaczego? Zacznijmy od początku, bo mimo, że akcja z Ronnie'm była trochę jakby, wiesz, naciągana, ale mimo wszystko. Co można czuć, gdy Twój idol pomaga Ci spełnić marzenie? Mój Morrisonie, to nie mieści się w głowie! No wyobraź to sobie: końcówka lat siedemdziesiątych to czas, gdy w końcu postanawiasz zrobić coś ze swoim życiem i wyjeżdżasz. I to już nawet nie ważne gdzie, ale w pierwszym lepszym barze, jaki odwiedzasz siedzi Twój idol, i nie dość, że pozwala ze sobą normalnie rozmawiać, to jeszcze oferuje Ci taką pomoc. Wyobrażasz to sobie? Po czymś takim można tylko umrzeć.
    Ale, ale... Bo jest też temat numer dwa, który, cóż, bo był zdecydowanie bardziej interesujący. Tak, mimo wszystko bardziej mnie zainteresował. Więc jaki jest temat? Dzikie Rodzeństwo dostało bilety, a pech chciał, że tylko cztery, co też wyklucza dwóch pozostałych... Ciekawa i porypana jest ich sytuacja, bo od samego początku mięli z tym wyjazdem pod górkę. Teraz był to zwykły pech (tak mi się wydaje), ale to nie zmienia faktu, że musieli się nieźle natrudzić, dopóki reszta ŁASKAWIE się zgodziła na zabranie ich ze sobą. Wiesz, co przez to wszystko rozumiem? Alice, Veronica, Nikki i Mick są przyjaciółmi, rodzeństwem, to fakt. Za to Duffa i Stevena traktują jak swego rodzaju dodatki i tym właśnie reszta straciła w moich oczach. Co więcej... Żeby było ciekawiej, nawet nie raczyli powiedzieć im o sytuacji z biletami. Uroczo, nieprawdaż?
    Pff, gówno!
    Szczęście jednak w McKaganie i i jego planie, który okazał się być przebłyskiem geniuszu, jak i sprytu. I to jest w tym wszystkim najciekawsze, a wiesz co konkretnie? To, że zrobiłaś coś, dzięki czemu nawet ja czułam te wszystkie emocje. Czułam adrenalinę, ten strach i energię i TO jest właśnie niesamowite. Może nawet na moment odliczania zapomniałam oddychać, ale nie zagłębiajmy się już w takie szczegóły, ok?
    I wiesz co? Potwierdzam słowa Stevena: "Otóż to, że nasze kochane Dzikie Rodzeństwo było najbardziej fałszywym, zakłamanym, chytrym, wścibskim i przebiegłym rodzeństwem, jakie chodzi po tej durnej ziemi." - Tak. Przez swoje zachowanie potwierdzają te słowa w najmniejszym calu.

    A pomijając już to, że chyba po raz pierwszy w życiu tak dokładnie spisałam swoje myśli, nawet jeśli jest to komentarz pod Twoim rozdziałem, to jestem z siebie dumna. Aż przekleję go i gdzieś zapiszę, a co! :)))

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A Tobie, to ja jak zawsze bardzo dziękuję i dodam, że uwielbiam Twoje komentarze, one mnie jakoś stawiają na nogi i motywują nie wiem.
      Ale zauważyłaś ważną rzecz: Nikki, Mick, Veronica i Alice to przyjaciele, a Steve i Duff to taki bonus, nic poza tym. I za to gratuluję i pokłony biję!
      Dziękuję bardzo :D

      Usuń