Londyn, Anglia, końcówka czerwca, rok 1979
Ronnie
- Skąd jesteście? –
zapytałem ich zaraz po tym, jak usiedli przy moim stoliku. Widziałem na ich
twarzach niemałe zmieszanie i w sumie - nic dziwnego. Chciałem jednak nawiązać
z nimi jakiś kontakt, ponieważ wydali mi się być zupełnie inni. Sam nawet nie
wiem, dlaczego ich poprosiłem, by ze mną usiedli. Chciałem spokoju, a kogoś do
siebie spraszam, ale oni byli inni, naprawdę. Inni od tych, których widywałem
na koncertach, od tych, którzy przychodzili po autografy.
- Skąd…wiesz, że nie z
Londynu? – ten najstarszy odbił piłeczkę. Nie odpowiedział tak, jak odpowiedziałby pierwszy lepszy.
- Widzę przecież.
Widziałem już sporo, a wy najwyraźniej jesteście tu zagubieni. Londyn teraz
jest dość trudnym miastem, a zwłaszcza, że Rainbow gra tu dwa koncerty, jeden
już ma za sobą. Jest znacznie więcej osób, które tylko czekają na takich jak
wy. Chcą po prostu zrobić taki wspaniały interes z naiwnymi młodymi, nie
chciałem was obrazić. Żeby nie było.
- Z Over, to jest
Cambridgeshire – powiedział wyższy blondyn i podniósł badawczo brew.
- Dlaczego nas
zaczepiłeś, jak to jest, że ktoś taki jak ty podszedł do szóstki nieogarniętych
dzikusów z jakiejś angielskiej dziury? – spytała mnie nagle brunetka, a oczy
miała takie wielkie, że nawet nie wiedziałem, że da się je aż tak szeroko
otworzyć.
- Mistrzu… - szepnęła
blondynka, której twarz była mniej więcej w takim samym stanie, jak tej
pierwszej.
Patrzyłem na nich i wciąż nie mogłem zrozumieć
jak bardzo zdeterminowani musieli być, skoro tak drastycznie się wyróżniali.
Myślę, że na pewno nie byli jedyni, ale bez wątpienia mieli jedyne takie
charaktery. Postanowiłem jednak temat dalej drążyć:
- Czemu tu jesteście?
- Bo lecimy do Stanów –
wypalił bez chwili zastanowienia ten młodszy czarnowłosy. – Nie ma co tutaj
siedzieć, nie chcemy się marnować.
- Chcecie grać.
- Chcemy…grać. Chcemy
istnieć. Pokazać, że nie jesteśmy beztalenciami, że coś jednak potrafimy, mają
nas docenić!
- Ale spokojnie, ja was
rozumiem. Mało tego, wręcz was popieram. Co chcecie grać?
- Trudno powiedzieć, ale
coś innego. Ma być szybkie, drapieżne, ale inne niż to, co jest teraz. Metal,
ale własny. Zrobimy coś zupełnie innego, pokażemy ludziom, że się da –
powiedział poważnie, ale ekstrawagancko najstarszy.
- Chcemy wkomponować w to
wszystko nasz wygląd – dodała blondynka.
- Sam zauważyłeś, że
jesteśmy inni - brunetka uśmiechnęła się
do przyjaciółki. Widziałem w ich oczach ten błysk.
- W takim razie widzę, że
wszystko macie jasno zaplanowane, ale od razu zniszczę wasz piękny sen; nie
będzie łatwo – zaśmiałem się, widząc nagłe zdezorientowanie na ich twarzach. –
Posłużę się moim przykładem. Grałem najpierw na trąbce, trochę się do tego
przyczynił ojciec. Generalnie byłem dzieckiem bardzo takim…muzykalnym, ale co
ja bym takiego mógł zrobić z tą trąbką? I kiedyś ją zostawiłem i zacząłem
śpiewać, tak sam dla siebie, amatorsko. I to był klucz. Odkryłem, że najlepszym
instrumentem dla mnie jest właśnie mój głos. Byłem zły sam na siebie, że
straciłem kilka lat dla tej trąbki i tak naprawdę po nic. Potem był znów
problem z tym, by znaleźć coś, gdzie ten głos mógłbym pokazać.
- Elf – szepnęły
równocześnie dziewczyny.
- Tak, Elf. Tutaj też się
okazała wartościowa moja umiejętność grania na basie. Co prawda przedtem były
inne moje zespoliki, ale skupmy się na Elfie. Spotkałem odpowiednie osoby,
takie jak ja. I się zaczęło, byłem pewien, że się nie uda, ale…ale ja miałem i
mam głos. To nie jest żaden narcyzm, to jest obiektywizm. Umieliśmy grać,
pojechaliśmy w trasę z Deep Purple…a potem pojawił się Blackmore, zagadał mnie
kiedyś i powstała nasza Tęcza.
- I widzicie, widzicie?
Co z basem można zrobić? – spytał ten drugi czarnowłosy i to dało mi do
myślenia, że sam jest basistą.
- Ale ty głosu takiego
niestety nie masz – skomentował najstarszy.
Zapadła chwilowa cisza i każdy z nich robił
wszystko, by tylko unikać mojego wzroku. Ja z kolei patrzyłem na dwóch
blondynów, którzy prawie ani raz nie zabrali głosu podczas naszej rozmowy.
- Jak macie na imię? –
spytałem w końcu.
- Ci dwaj – najstarszy
wskazał na blondynów – to Duff i Steven, dziewczyny to Veronica i Alice, to
jest Nikki – wskazał na drugiego czarnowłosego – a ja jestem Mick.
- Czyli już są
pseudonimy, widzę. A za co się do Stanów wybieracie?
- Tu już jest problem…szukamy
kogoś, kto by nam odsprzedał bilety za jakieś mniejsze pieniądze.
- Wiecie – westchnąłem.
Spodobali mi się, chciałem im pomóc. Byli coś warci, mogli zrobić coś innego.
Zmienić coś. Za dużo już było tego samego, zmiany były potrzebne. Tysiące myśli,
pomagać czy nie? Powiedzieć czy nie? – Obiecajcie mi, że jak wam pomogę, to
mogę w przyszłości liczyć na współpracę. Macie być znani, macie mi udowodnić,
że moja pomoc nie poszła na marne. Nie jedziecie się zaćpać ani zapić. W
najbliższej przyszłości spotykamy się w tym samym miejscu i widzę was tutaj z
gazetą muzyczną, w której są wasze zdjęcia, jasne?
- Jasne – powiedzieli
chórem.
- Pójdziecie teraz do
pubu, który znajduję się w tym samym miejscu, co ten. Tyle, że po drugiej
stronie rzeki, czyli macie przejść przez most. Tam siedzieć będzie nasz manager
i on ma bilety. Powiedzcie mu, że ma wam je dać, pieniądze zostawcie sobie. Ja wam
wierzę, wierzę w was. Naprawdę. Powiedzcie mu, że ja was przysłałem i ma wam je
dać, najwyżej potem do mnie przyjdzie i zapyta.
- Ale jak...
- Ale przecież…
- Nie możemy…
- Dlaczego nam…
- To jest nie...
Każdy z nich zaczynał na głos tak jakąś myśl,
ale też każdy ją urywał. Nie ukrywam, że bardzo mnie tym rozbawili, sam siebie
rozbawiłem. Myślałem ‘Ronnie, co ty robisz? Oddajesz bilety jakimś małolatom?
Nie znasz ich przecież, głupi!’. Nie wiem sam, co mnie opętało, ale
powiedziałem im jeszcze jedną rzecz:
- Macie wsparcie DIO, a
DIO to Bóg po włosku. Już, bo nie zdążycie jutro na samolot. Widzimy się wkrótce, mam nadzieję.
Popatrzyli na mnie rzeczywiście jak na Boga i
potykając się, a z czasem śmiejąc i
krzycząc wybiegli jak dzikie bydło z pubu, a ja znów zostałem sam i wreszcie
mogłem odpocząć od natrętów, hah!
Steven
Siedzieliśmy na lotnisku. Mick,
Nikki, Alice, Veronica, Duff i ja siedzieliśmy na lotnisku. Czwórka z nas,
wiadomo nawet która, wciąż się śmiała, chwilami mieli nawet łzy w oczach.
McKagan też siedział i wciąż się cieszył, ale nie wiedział, że zaraz powiem mu
coś, przez co cieszyć się przestanie. Pytanie – CO. Otóż to, że nasze kochane
Dzikie Rodzeństwo było najbardziej fałszywym, zakłamanym, chytrym, wścibskim i
przebiegłym rodzeństwem, jakie chodzi po tej durnej ziemi. Słysząc tak te ich
śmiechy, to już nie wytrzymałem i poprosiłem Duffa, by się może ze mną
przeszedł po lotnisku, w końcu ileż tak siedzieć można.
- Co jest, Steve? – spytał mnie, kiedy zauważył, że coś jest nie tak.
- Cieszysz się, bo lecimy do Stanów, nie? – odpowiedziałem pytaniem, kiedy
już upewniłem się, że jesteśmy wystarczająco daleko od naszego towarzystwa.
- No chyba jasne! A ty nie? Steven, przecież twoja, moje, nasze największe
marzenie już za kilka godzin ma zacząć się spełniać!
- Nie, Duff. Marzenie Alice, Veroniki, Nikki’ego i Micka się spełni. Nie
nasze.
- O czym ty mówisz? Przecież mają bilety – uśmiech z jego twarzy
momentalnie zniknął.
- Normalnie, są tylko cztery bilety, rozumiesz? Wzięli tylko cztery, tylko
tyle dostali.
- Ale przecież nas wzięli ze sobą…na pewno lecimy, Steven.
- Nie, Duff. Nie, nie lecimy. Powiedziałeś im, że wystarczy nam tylko
wyjazd z Over. Że wystarczy Cambridge albo Londyn. Oni są pamiętliwi. My tu
zostajemy, nie ma dla nas biletu, rozumiesz?!
- Ale skąd ty to możesz wiedzieć! Zapytałeś ich? Czy co?
- Nie, kiedy ty poszedłeś do kibla, to ja siedziałem tam obok. Spałem,
udawałem, że śpię, w końcu nic dziwnego. Jesteśmy tu od wczorajszego po
południa, teraz jest tak…północ, może trochę po. No i tak leżałem na tej ławce
i oni gadali. Oni powiedzieli, że jak i ty i ja będziemy spać, to oni wtedy stąd
pójdą i będą czekać na samolot gdzie indziej. Bo nie są w stanie, nie wiedzą
jak mają nam powiedzieć, że nie ma dla nas biletu. Rozumiesz to, kurwa? Dostali
za darmo bilety i nie ma akurat dla nas! Rozumiesz to, McKagan?! – pod koniec
zaczęły mi się szklić oczy, aktualnie ich nienawidziłem. Patrzyłem na Duffa,
widziałem jak trzęsą mu się ręce, broda.
- Steven… - zaczął – Steven, nie. Nie. My lecimy. Zobaczysz, kurwa, że
polecimy. Prędzej oni zostaną, a my polecimy.
- Jak chcesz niby to zrobić? Weźmiesz im kasę, która była na bilety i
kupisz nam? Duff…no, kurde…ogarnij się. Musimy sobie poradzić inaczej.
- Adler. Ty się ogarnij. Ja jestem Duff McKagan, a ty jesteś Steven Adler.
Z nami się postępuje jak ze śmieciami? Nie! Nie damy im się tak, co z tego, że
jesteśmy młodsi?
- To co ty chcesz tutaj zrobić? – spytałem już niemal obojętnie. Przerażała
mnie czasem ta wiara McKagana w cuda. Ja byłem przeważnie optymistą, ale były
takie chwile, takie jak ta, w których po prostu patrzyłem chyba na sprawę
realnie. A właśnie wtedy Duff musiał interweniować, wmawiając i sobie i mnie
jakieś nie wiadomo co.
- Co ja chcę tutaj zrobić? Zobaczysz, Steve. Zobaczysz, ale powiem ci, że
to będzie najbardziej odjechana akcja, która do tej pory miała miejsce w twoim
adlerowskim i nudnym życiu!
Wciąż się utwierdzam w tym, że on
jednak jest debilem.
Duff
Steven
nie wierzył w ani jedno moje słowo, kiedy mu mówiłem o swoim planie. Wciąż
powtarzał, że on w to nie idzie, że to nie jest droga do Stanów, a do
więzienia, i że coś tam, coś tam. Wciąż się upierał, że coś takiego nie ma
nawet opcji, by się udało. A jednak. A jednak stał ze mną w jakimś kącie portu
lotniczego London-Stansted.
- I tak mi się to
bardzo nie podoba, Duff. Złapią nas, przecież ci ochroniarze, ludzie, którzy tu
pracują nie są tacy głupi jak my, z całym szacunkiem! – wciąż marudził, nagle
ogarnął go taki pesymizm, że był nie do poznania.
- Mylisz,
przyjacielu, spryt z głupotą czy mądrością – odpowiedziałem spokojnie i nawet
się uśmiechnąłem.
- Oni nas zapierdolą,
rozumiesz? Veronica, Mick, Nikki i Alice. Zapierdolą nas, otrują czymś, no…nie
wiem, ROZUMIESZ TO, MCKAGAN?
- Nie tam
zapierdolą, tylko co najwyżej opierdolą. A to jest różnica, przyjacielu.
Trudno było dokładnie określić to, co właśnie
mieliśmy zrobić. To było totalne pójście na żywioł, po prostu raz się żyje. Nie
wiedziałem czy się uda, ale wierzyłem, że tak. Ktoś musiał, nie Steven raczej.
On wyglądał na takiego, który dobrowolnie zdecydował się na śmierć. A nikt go
przecież do niczego tutaj nie zmuszał, to był tylko drobny szantaż, hak
McKagan’owski.
Staliśmy jeszcze chwilę i nagle usłyszeliśmy
coś, co wywołało u nas falę zimnego potu: ,,Pasażerowie
lecący do Teksasu proszeni są o szybkie przejście bramką piątą na płytę
lotniska, powtarzam, pasażerowie lecący do Teksasu proszeni są o szybkie
przejście na płytę lotniska bramką numer pięć. Dziękuję.’’
Tutaj poczuliśmy, ja przynajmniej, takiego
kopa…jak nigdy. Zobaczyłem, że jakieś babki podeszły do tej całej piątej bramki
i zaczęły schodzić się tam tłumy ludzi, lecących właśnie do NASZEJ Ameryki. To
musiało się udać.
- Steven, jesteś
gotowy? –zapytałem przystając z nogi na nogę.
- Nie jestem, Duff –
odpowiedział i przełknął głośno ślinę.
- To bądź, bo zaraz
wkraczamy do akcji.
Miałem wrażenie, że kolejka tych ludzi wciąż
się powiększa i nic nie rusza. Widzieliśmy, jak Nikki, Veronica, Alice i Mick
przeszli pewnie, pokazując bilety i zniknęli za drzwiami, prowadzącymi na płytę
lotniska; samolot czekał.
- Dobra, Adler,
liczę do pięciu, czaisz? – niemalże krzyknąłem, kiedy zobaczyłem, że zostało
ostatnie dziesięć osób.
- Kurwa, nie uda
się, McKagan…oni nas złapią – lamentował, zupełnie jak małe dziecko.
- Uda się, jeden…
- Duff…
- Dwa…
- McKagan…
- Trzy…
- DUFF, NO…
- Cztery…
- Ja pierdzielę…
- Cztery i pół…
- Nie-e…
- PIĘĆ I GAZ, ADLER,
BIEGNIJ NAJSZYBCIEJ JAK TYLKO MOŻESZ, JUŻ, JAZDA! – ryknąłem i popędziliśmy
prosto w stronę piątej bramki. Kontrolerki już ją miały zamykać, ale usłyszały
mój złowieszczy ryk. Nie wiedziały skąd nadciągali najbardziej przebiegli
blondyni Wielkiej Brytanii. Adrenalina była nieziemska, ale nagle usłyszeliśmy,
że biegnie za nami ktoś jeszcze.
- McKagan, teraz ty przyciśnij
swój pedał gazu, bo nas jednak zapierdolą! Jeszcze kawałek, zanim zamkną, uda
się, Duff, uda! – ryczał rozbawiony Steven. A JEDNAK.
Ja sam nie wiem za bardzo, co się wtedy ze mną
stało, działo, ale wiem, że zmrużyłem uczy i biegłem najszybciej, jak tylko
mogłem sobie wyobrazić. Serce miałem w gardle, chyba płuca wyplułem na tym
lotnisku, ale warto było. Udało się. Przelecieliśmy obok tych głupich bab przy
bramce niczym wiatr, zostawiając za sobą ochronę i innych. Potem już tylko
prosto korytarzem, do drzwi – i na płytę lotniska London-Stansted. Tu chyba
film mi się urwał. Dobiegliśmy do ludzi, którzy wsiadali do samolotu, lecącego
do Teksasu, a wśród nich ledwo dojrzeliśmy naszych przyjaciół. Wyglądali tak,
jakby zobaczyli swoich rodziców. To przerażenie pomieszane z niedowierzaniem. A
potem? A potem jakoś się raczej dowlokłem z Adlerem na jakieś wolne miejsca i
usnęliśmy. Za dużo energii poszło, za wiele wrażeń i adrenaliny.
Ale dobrze było się wyspać, bo potem miało być
już tylko gorzej. Lot do Teksasu był po prostu pierwszym stopniem do piekła. Po
tym, tak w sumie, to nie było nic. Chociaż…
Te romanse;
Te ekscesy;
Te wpadki;
Te zgony…ale o tym
dopiero mieliśmy się przekonać, a raczej – MIELI się przekonać.
***
Przepraszam za długą przerwę, ale cóż - bywa, sami chyba wiecie.
Przepraszam, że nie komentuje Waszych blogów, ale czytam. Skomentuję, kiedy będę u siebie - w końcu.
W dalszym ciągu proszę o informowanie mnie o nowych Waszych rozdziałach.
W dalszym ciągu proszę o informowanie mnie o nowych Waszych rozdziałach.
1. Oczywiście zapraszam na... - facebook'owa strona twórczości.
2. W razie pytań - http://ask.fm/Isbell1313
O kurdem, długo mnie tu nie było i widze że mam spore zaległości - zaraz się biore za czytanie ;)
OdpowiedzUsuńI wracam do pisania, nie pamiętam kogo miałam informować, ale zapraszam :D - http://myownstorywithgnr.blogspot.com/
Ty chyba sobie ze mnie żartujesz... W tym momencie doskonale rozumiem nienawiść Stevena, sama jestem zła na tę czwórkę. "Dzikie rodzeństwo" najwyraźniej się troszkę zapomniało. Ok, może ci dwaj są młodsi, ale jakiś szacunek im się należy, prawda? Dobrze wiedzieli, że oni też chcą lecieć, a mimo to z premedytacją nie wzięli dla nich biletów i jeszcze po chamsku chcieli zostawić nic nie mówiąc. Tak się po prostu nie robi. W tym momencie jestem wściekła.
OdpowiedzUsuńJa sobie z nikogo nie żartuję, ale cieszy mnie, że są jakieś emocje - dziękuję!
UsuńWiesz jak zrobiło mi się szkoda Stevena i Duffa? Ta czwórka ludzi była dla nich kimś więcej, kimś, kogo uwielbiali, a oni tak po prostu knuli plan udania się do Stanów w pojedynkę! Są młodzi, ale najwidoczniej nie tacy głupi, jak im się wydawało. Zapewne miny im zrzedły, kiedy zobaczyli dwóch blondynów w samolocie :D
OdpowiedzUsuńZgony?! Nie wytrzymam! Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział :)
Głupi może i nie są, ale nieogarnięci - o tak, przekonasz się sama :D
UsuńCzekałam z tym tydzień. Co mi odjebało, że nie przeczytałam wcześniej? Szczerze nie wiem, ale wybacz.
OdpowiedzUsuńTeraz wierz mi lub nie, ale to jest jeden z lepszych rozdziałów jakie napisałaś. Dlaczego? Zacznijmy od początku, bo mimo, że akcja z Ronnie'm była trochę jakby, wiesz, naciągana, ale mimo wszystko. Co można czuć, gdy Twój idol pomaga Ci spełnić marzenie? Mój Morrisonie, to nie mieści się w głowie! No wyobraź to sobie: końcówka lat siedemdziesiątych to czas, gdy w końcu postanawiasz zrobić coś ze swoim życiem i wyjeżdżasz. I to już nawet nie ważne gdzie, ale w pierwszym lepszym barze, jaki odwiedzasz siedzi Twój idol, i nie dość, że pozwala ze sobą normalnie rozmawiać, to jeszcze oferuje Ci taką pomoc. Wyobrażasz to sobie? Po czymś takim można tylko umrzeć.
Ale, ale... Bo jest też temat numer dwa, który, cóż, bo był zdecydowanie bardziej interesujący. Tak, mimo wszystko bardziej mnie zainteresował. Więc jaki jest temat? Dzikie Rodzeństwo dostało bilety, a pech chciał, że tylko cztery, co też wyklucza dwóch pozostałych... Ciekawa i porypana jest ich sytuacja, bo od samego początku mięli z tym wyjazdem pod górkę. Teraz był to zwykły pech (tak mi się wydaje), ale to nie zmienia faktu, że musieli się nieźle natrudzić, dopóki reszta ŁASKAWIE się zgodziła na zabranie ich ze sobą. Wiesz, co przez to wszystko rozumiem? Alice, Veronica, Nikki i Mick są przyjaciółmi, rodzeństwem, to fakt. Za to Duffa i Stevena traktują jak swego rodzaju dodatki i tym właśnie reszta straciła w moich oczach. Co więcej... Żeby było ciekawiej, nawet nie raczyli powiedzieć im o sytuacji z biletami. Uroczo, nieprawdaż?
Pff, gówno!
Szczęście jednak w McKaganie i i jego planie, który okazał się być przebłyskiem geniuszu, jak i sprytu. I to jest w tym wszystkim najciekawsze, a wiesz co konkretnie? To, że zrobiłaś coś, dzięki czemu nawet ja czułam te wszystkie emocje. Czułam adrenalinę, ten strach i energię i TO jest właśnie niesamowite. Może nawet na moment odliczania zapomniałam oddychać, ale nie zagłębiajmy się już w takie szczegóły, ok?
I wiesz co? Potwierdzam słowa Stevena: "Otóż to, że nasze kochane Dzikie Rodzeństwo było najbardziej fałszywym, zakłamanym, chytrym, wścibskim i przebiegłym rodzeństwem, jakie chodzi po tej durnej ziemi." - Tak. Przez swoje zachowanie potwierdzają te słowa w najmniejszym calu.
A pomijając już to, że chyba po raz pierwszy w życiu tak dokładnie spisałam swoje myśli, nawet jeśli jest to komentarz pod Twoim rozdziałem, to jestem z siebie dumna. Aż przekleję go i gdzieś zapiszę, a co! :)))
A Tobie, to ja jak zawsze bardzo dziękuję i dodam, że uwielbiam Twoje komentarze, one mnie jakoś stawiają na nogi i motywują nie wiem.
UsuńAle zauważyłaś ważną rzecz: Nikki, Mick, Veronica i Alice to przyjaciele, a Steve i Duff to taki bonus, nic poza tym. I za to gratuluję i pokłony biję!
Dziękuję bardzo :D