Ci odmieńcy
Zacznę jak powinna zacząć osoba poważna, rozważna
i inteligentna. Nazywam się Alice Lee Turner, urodziłam się w grudniu 1959 roku
w Luizjanie, a dokładniej w Nowym Orleanie. Co takiego mogłabym powiedzieć o
sobie? Zasadniczo to nie wiem, nie umiem tak, ale…ale spróbuję. Zatem tak,
odkąd zaczęłam coraz bardziej kojarzyć fakty i myśleć logicznie uznałam, że
jestem ateistką. Nic, zupełnie nic nie było w stanie przekonać mnie do tego, że
Bóg istnieje naprawdę. Nie wierzę ani w niego ani w Szatana. Wierzę w muzykę.
Kiedy w ’66 zaczęłam w jakiś sposób interesować się rock n’ roll’em, zaczęłam
słuchać, tworzyć…okazało się, że jestem osobą bardzo kreatywną. Potem przyjaciele
zaczęli mówić, że jestem szczera i inteligentna. Bardzo, jak na swój wiek. I w
końcu wyszło, że jestem…strasznie skryta. Zamknięta w sobie, ale i twarda.
Kojarzenie mojego charakteru z moim wyglądem jest, było i będzie bardzo mylne.
Włosy w wiecznym 'nieładzie', bransoletki, chustki, łańcuchy i inne zbędne
frędzle i podobne pierdoły poprzyczepiane do spodni, pasków, butów. Z jednej
strony wyglądam na osobę otwartą, rozrywkową, nie dbającą o nic i o nikogo.
Zasadniczy błąd. Wygląd jest tylko moim pancerzem, moim jak i mojej kochanej
siostry, ale ona sama o sobie za chwilę powie. I tak na koniec – bo już
zupełnie nie wiem co mogę jeszcze powiedzieć – dodam, że z pewnych powodów
jestem znana jako Isbell. Zawsze chciałam mieć drugie imię, nie dwa nazwiska.
Podobało mi się Isabella. Ale to było za banalne, więc przeszło pewne zmiany i
Alice została Isbell. Każdy z nas tak ma. Coś jeszcze…? Zawsze bardzo chciałam
być cholernie pijana i pamiętać to co wtedy robiłam. Próbowałam (i próbuję…)
ale zawsze kończy się tym, że przyjaciele mi opowiadają jak to wyglądało. A ja
bym chciała dowodów. I tyle, generalnie to wszystko tu jest igraniem z ogniem.
Teraz ja. Pójdę na łatwiznę, ponieważ też nie wiem
co powiedzieć, jak się przedstawić. A skoro Alice była pierwsza to potraktuję
jej wypowiedź jako szablon, ha. Urodziłam się pod koniec marca w 1960 roku w
Illinois w mieście Chicago. Jest czego zazdrościć teoretycznie, ale praktycznie
to nie bo, parę miesięcy po narodzinach przenieśliśmy się do Anglii. Moi
rodzice wraz z małą mną, Veronicą Elizabeth Anderson, i rodziny zaprzyjaźnione
z nami. W czym Alice i jej mama, tata. Dalej, czy jestem osobą wierzącą? Nie,
nie jestem. Nie wierzę w nic, jedynie w muzykę. Często siedzę z moją Isbell i
rozmawiamy na temat wiary. Od ponad dziesięciu lat poruszamy ten sam temat i za
każdym razem dochodzimy do nowych tez i stwierdzeń, wniosków. Myślę, że ona jak i
chłopaki otaczający nas od zawsze mieli dość duży wpływ na mój tok myślenia i
poglądy. Nie ukrywam, że gdyby nie Bob (jak dziwnie mi teraz wypowiadać jego
prawdziwe imię) i jego gitara…mogłabym być zapaloną katoliczką słuchającą jazzu
czy czegokolwiek innego. Gospel. O ludzie. To teraz najgorsze – charakter.
Jestem skryta. Bardzo. Szybko przywiązuję się do ludzi, ale tych wartościowych.
Inteligentna też jestem, spostrzegawcza. Szczera. O tych cechach już
słyszeliście, wiem. Nie bez powodu ja i Alice jesteśmy…uznawane za siostry.
Wszystkim wmawiamy, że nimi jesteśmy. Nie wierzą, bo wyglądamy inaczej, ale kiedy
mówimy to zaczynają wierzyć. Albo to oni są tacy…nieogarnięci albo to my naprawdę jesteśmy
tak podobne. No i na sam koniec mogę powiedzieć, że skoro jest Isbell – Alice
to jest też Cherry – Veronica. Dlaczego? Ponieważ kocham i kochałam zespół The
Runaways, a jak wiadomo ich ‘hitem’ jest nic innego jak Cherry Bomb. Zaczęli
tak do mnie mówić i tak zostało. A ja nie mam nic przeciwko. W końcu jestem
waszą dziką dziewczynką…
Bob, zasadniczo to Robert, Alan Deal. Urodzony w Indianie, dokładniej w Huntington, na początku maja roku 1951. Bardziej poważnie się prawdopodobnie nie
dało. Zacznę inaczej niż poprzedniczki, bo najpierw powiem o tym, że jestem typem
człowieka nie mogącego zaakceptować swojego prawdziwego imienia. Dlatego
zostałem Mickiem, wiedzę, że dziewczyny nie zdradziły swych ‘dobranych
nazwisk’, więc ja i swoje zachowam dla siebie. Choć niewykluczone, że ktoś się
go domyśli. Szczerze mówiąc to irytuje mnie kiedy ktoś zwraca się do mnie
‘Bob’. Ale dalej, sprawa…wiary? Nie, jestem osobą kompletnie nie wierzącą.
Nigdy nie wierzyłem. Jedyne to…miałem kiedyś moment załamania i stwierdziłem,
że jedynie Bóg mi pomoże, więc wierzyłem, nie wiem, z dwa miesiące? I dałem
sobie spokój, bo nic to mi nie dało. Poza tym większą satysfakcję mam jeżeli
poradzę sobie sam, nie z pomocą kogoś innego lub tym bardziej –
nieistniejącego. Kontynuując, gram na gitarze. Dzięki mnie Alice i Veronica też
grają, ale nie raczyły się powiedzieć kto tracił dla nich nerwy i czas przez te
kilka lat. Aczkolwiek mam świadomość, że nawet jak tego nie okazują to do końca
swojego degenerackiego życia będą mi wdzięczne, będę ich mentorem. To jasne.
Zawsze byłem najstarszy. I w moim wypadku to sprawiło, że byłem wśród
przyjaciół najrozważniejszy, myślałem trzeźwo, zaplanowałem całe
przedsięwzięcie dotyczące naszego obecnego życia. Duży wpływa na to też miał
fakt, iż jestem wyjątkowo wytrwały i twardy. Wolę silną też mam i nie raz
bardzo mi to pomogła. I nie tylko mi, ha. Mógłbym ewentualnie wspomnieć, że
byłem bardzo często posądzany o to, że gryzę. Dłuższa historia… I w tym miejscu
kończę swoją wypowiedź.
Nie wiem kto z nas wybierał zdjęcia, ale mogę
śmiało powiedzieć, że jest kretynem. Zawsze jest tak, że dziewczyny mają
zdjęcia, na których wychodzą korzystnie i ładnie. Natomiast tak zwana płeć ‘brzydka’
zawsze musi wyglądać jak ostatnia nadpobudliwa kaleka akurat wtedy kiedy
pasowałoby się zaprezentować z jak najlepszej strony. Ale nie ważne,
zmarnowałem połowę czasu. Wolałbym przedstawić się jako Nikki. Ale muszę
powiedzieć prawdziwe imię…Frank Carlton Serafino Ferrana. Pytanie, dlaczego wolę
być tylko Nikki’m? Dlatego, że to trzyczłonowe prawdziwe imię wymieszane z
nazwiskiem kojarzy mi się z jakimś tępym Latynosem z włosami na żelu.
Generalnie i najprościej mówiąc to bardzo nie lubię prawdziwego nazwiska i
imion. Urodziłem się w Kalifornii, dokładniej to w San José. Urodziny mam dzień
po Alice, więc kiedy je obchodzimy to jest…hucznie. Jedyne co to ja jestem rocznik
’58. Dalej…nie, nie wierzę. Od paru lat nie widzę w tym sensu, tak samo jak
Mick i dziewczyny. Ale za to gram na basie, czyli idąc za stereotypami jestem
idiotą. Powinienem być, a to, że nie jestem to znaczy, że od każdej reguły jest
wyjątek. Aczkolwiek mój zaprzyjaźniony basista jest nie do końca rozgarnięty,
wiec jednak się sprawdza. Nigdy nie umiałem pojąć jak to jest możliwe, że Mick
jest w stanie grać na gitarze z sześcioma strunami i nie może ogarnąć takiej z
czterema. Jednak zrozumiałem w czym rzecz kiedy poznałem bas lepiej, bo nie jestem taki głupi. Zatem jaki
jestem? Wytrwały, zawzięty, twórczy (ktoś musi)…pomocny, podejrzliwy. Nie można
w tym przypadku powiedzieć, że ja i Mick jesteśmy jak dwie krople wody pod
względem charakteru, ale on jest dla mnie jak brat. I tyle, koniec.
Istotnie, niewdzięcznik wybierał zdjęcia. Ale
nawet najgorsze zdjęcie przedstawiające Michaela Andrew McKagana nie może być
aż takie złe. Urodziłem się w cudnym Seattle w stanie Waszyngton, dokładnie
piątego lutego roku 1964. W porównaniu do przedmówców jestem dzieckiem, nie?
Właśnie niezupełnie. Mimo tego, że jestem prawie najmłodszy w naszym gronie to
były sytuacje, w których starsi dziękowali właśnie mi. Muszę się zatem bronić
przed zarzutami Nikki’ego. Tak, gram na basie, ale nie jestem taki głupi jak to
powiedział mój kolega ‘po fachu’. Niestety muszę mu przyznać, że…że mam w sobie
pewien…pierwiastek głupoty i nie mogę się go zupełnie pozbyć. Za to jak widać
jestem szczery, stosunkowo twardy, mam silną wolę. I lubię się bawić. Od
najmłodszych lat. Nie owijając w bawełnę moi starsi towarzysze mieli na to dość
spory wpływ, ale zapewne oni o tym wspomną nie raz. Chcąc się pokazać w dobrym
świetle, w przeciwieństwie do dziewczyn, powiem, że Nikki dawał mi z początku
jakieś wskazówki dotyczące gry na basie. Ale ponieważ sam umiał tyle co nic to można powiedzieć, że jestem…prawie samoukiem. Teraz kolejna rzecz, którą
poruszyli wszyscy: czy wierzę w Boga? Chyba nie. W dalszym ciągu nie jestem w
stanie stwierdzić jednoznacznie. Ciągle czegoś szukam, nie wiem czy wierzę. Po
prostu. Moje ‘przedstawienie się’ wydaje mi się być krótsze od pozostałych,
ale…ale trudno. W ogóle to mówią na mnie Duff i tak jest najlepiej.
Czuję się wyjątkowy w tym całym chorym, ale i
barwnym gronie pod wieloma względami. Dlaczego? Jako jedyny nie mam swojego
pseudonimu, który wolałbym bardziej od prawdziwego imienia i nazwiska. To
znaczy - już nie. Urodziłem się pod koniec stycznia w Cleveland, stan Ohio w 1965 roku jako Michael Coletti, ale zmieniłem imię i nazwisko zostając Steven
Adlerem i tak jest do tej pory. Jestem nim oficjalnie, Michela nie ma. Jestem
też najmłodszy z naszej szóstki. Jako jedyny z nich nie gram na instrumencie
strunowym, gram na perkusji i uwielbiam to robić. Tym co mnie do nich upodabnia
jest to, że również chyba nie wierzę w istnienie Boga, przynajmniej nie teraz.
Przyszłości nie znam, więc się nie wypowiem. Dalej, jaki mam charakter?
Zasadniczo to bardzo trudny i mogący nie przypaść do gustu ludziom z ambicjami.
Wiem jaki jestem, więc nie będę zaprzeczał. Nierozgarnięty, napalony,
narwany, wszędzie mnie pełno. Mało kto jest w stanie wytrzymać z taką osobą
tydzień, więc co tu mówić…o całym życiu. Przynajmniej dotychczasowym, ale mam nadzieję, że i przyszłym. Ale
jestem też bystry i to się ceni! Mógłbym dodać jeszcze kilka rzeczy, chociażby
to, że przez przyjaciół zostałem ochrzczony Popcorn. Wzięło się to rzekomo od
moich włosów. Nie mówią do mnie za często w ten właśnie sposób, chyba, że chcą
mnie zirytować. Nie będę ukrywać, że wkurza mnie to przezwisko. Ale przyjaciół
ma się między innymi od tego, by cię pogrążali, więc cóż.
Światło w tunelu
W moim przypadku nie da się ukryć faktu, iż jestem
osobą rozpoznawalną, nawet bardzo. Ale można zapytać tak: co Ronnie James Dio
robi wśród tych ‘dzieciaków’? I tu, już w samym pytaniu, jest błąd. Otóż oni
nie są tacy dziecinni jak myślałem. Widziałem już wiele młodych ludzi, teoretycznie do nich podobnych, ale ta szóstka była…ewenementem w moim życiu.
Okazało się, że młodzi w latach osiemdziesiątych nie myślą TYLKO o używkach czy
o tygodniowych miłostkach, że tak powiem. Może na tą ich inność od innych wpłynęło to, że
różnica wieku wynosi nawet i czternaście lat? Może to, że poszli w nieco inne
gatunki muzyczne? Może to, że przyjaźń damsko-męska zaistniała w ich przypadku?
Sam nie wiem, ale pamiętam kiedy zobaczyłem ich po raz pierwszy. To było w maju
’80 roku. Byłem wtedy razem z chłopakami z Black Sabbath w Londynie, graliśmy
koncerty na trasie Heaven And Hell. Siedziałem w jakimś mało znanym pubie i
zobaczyłem, że weszło do niego sześciu odmieńców. Wyróżniali się. Styl Glam nie
był jeszcze wtedy tak popularny, więc byli bez wątpienia inni. Wyglądali na
zagubionych, ale jeden z nich mnie rozpoznał. Nieśmiało podeszli i odezwali
się. Rozmawialiśmy bardzo długo. O czym? Sami powiedzą w swoim czasie, na
pewno. Nie będę jednak ukrywał, że dałem im wtedy kilka cennych rad. I potem z
niektórymi spotkałem się znów. Ale oni byli już na tej samej drodze co ja.
Powiedziałem za dużo, ale trudno. Z tego też można się dowiedzieć czegoś o
mnie. Tak, lubię…pomagać, nie wiem czy dobre słowo. Może doradzać? Tak. Jestem
osobą mądrą, nie będę zgrywał takiego, co wie o tym i nie powie. Lata w
Rainbow, te piosenki też zrobiły ze mną swoje. I nie, nie wierzę. Kiedy byłem
jeszcze Ronaldem Jamsem Padavoną wychowywano mnie we wierze
Rzymsko-katolickiej, ale zawsze uważałem, że to głupota i bezsens. Jestem tylko
człowiekiem, wierzę w to co…jest.
Jajko, które chciało być mądrzejsze od kury
Ta pani nie powie już nic o sobie. Jej próżność i niesamowita wręcz
obojętność ją zgubiła. Nikt nie wie czy ktokolwiek za nią żałował, czy
ktokolwiek ją wspierał kiedy było z nią naprawdę źle. Zachowywała się na taką,
która mogłaby być chora psychicznie, ale nie była. Spokojnie można było ją
nazwać Pijawką z Los Angeles. A co ciekawe, to lata osiemdziesiąte ją taką
uczyniły. Wszystko ma swoje plusy i minusy. Nawet z takiej niewinnej, grzecznej
i skrytej dziewczyny (tak mówili o niej ci, którzy uważali ją za przyjaciółkę),
jaką była Anne Isabella Kingsley mogła wyróść zdradliwa, fałszywa…lafirynda.
Inaczej nie da się określić takiej osoby. Sporo namieszała, ale zamiast to
wszystko zniszczyć to zacisnęła jeszcze bardziej. Miała swój plan, ale niestety
się przeliczyła. W końcu była tylko…niczym.
Kolejne, lecz potrzebne, koło u wozu
A to przemiłe czworonożne stworzonko to Pani Caroline. Nie wiadomo skąd, po co i dlaczego. Ale nie raz okazała się być bardziej przydatna i wyrozumiała niż człowiek.
Kolejne, lecz potrzebne, koło u wozu
A to przemiłe czworonożne stworzonko to Pani Caroline. Nie wiadomo skąd, po co i dlaczego. Ale nie raz okazała się być bardziej przydatna i wyrozumiała niż człowiek.
droga Alicjo, dlaczego nie mogłaś mnie opierdolić u mnie w komentarzu lub chociaż na asku, że nie zostawiłam komentarza pod prologiem? przeczytałam już wcześniej, ale stwierdziłam, że komentarz napiszę następnego dnia, zapomniałam, no i tak wyszło :c zostawiłam przed chwilą, może nie jest ciekawy, ale ważne, że jest :)
OdpowiedzUsuńwiesz, kto jest moją ulubioną postacią? chyba Anne, chociaż podejrzewam, że rzadko będzie się pojawiać. uwielbiam takie postacie, takie niepozytywne, które wiecznie mieszają. w dodatku może zdjęcie tak na to wpłynęło. uwielbiam Emi Canyn, często oglądałam koncerty Motley żeby popatrzeć, jak Emi z Donną śpiewają w chórkach w tych swoich skórach :D chociaż z tego co mi wiadomo nieźle wyruchała Micka.
no i nie wiem, co jeszcze mam powiedzieć. jest Mick, Nikki, więc ogromny plus. śliczne zdjęcia Duffa i Popcorna. piękne panie są, przystojni panowie są. czego chcieć więcej? chyba tylko pierwszego rozdziału :>
Haha, zatem możesz liczyć na mnie w następnych przypadkach!
UsuńSzerze...dobrze mi się pisało o Anne. Też lubię takie czarne charaktery, na takich mogę się wyżyć, czy coś. Tak, Emi była jaka była, nie lubię jej, wkurwia mnie wręcz i dlatego tu jest xD
I dziękuję bardzo :D
O, błagam! Zaczynaj pisać kolejne często bo umrę z ciekawości! Uwielbiam takie fotografie, nietypowe, inne (w dobrym tego słowa znaczeniu). Po prostu zakochałam się w opisach, Alice jest niesamowitą osobą. Wierzy w muzykę yeaaaaah! Zajebiście to wymyśliłaś i cholera, pisz, błagam!
OdpowiedzUsuńwww.use-your-patience.blogspot.com
W takim razie...piszę.
UsuńDziękuję bardzo!
Przepraszam, że nie dałam komentarza pod prologiem. Jest cholernie ciekawy. Spodobał mi się Bob. Heh, ten upadek, zdarty łokieć i kłótnia przed mamą. Świetnie. Pisz, pisz bo umieram z ciekawości. Wcześniej nie mogłam napisać bo trochę więcej się uczę żeby mieć to wymarzone 5.0 i elektryka (prawdopodobnie mama z ojczymem się dołożą do nowego wiosła jak będzie 5.0). Poza tym trochę się na rower pójdzie i wiesz...
OdpowiedzUsuńCo do twojego komentarza:
Dlaczego sądzisz, że twoje prologi są niedorobione czy tam beznadziejne jak to ujęłaś? Jak dla mnie są świetne. Hmm.. a ten na The Day That Never Comes jest naprawdę taki trochę dziwny... Ja zazwyczaj robię wspak i zaczynam od bólu i cierpienia, a potem się łagodzi. Zazwyczaj w prologach u innych zawsze jest wszystko hepi, a dopiero potem się sypie. Mogę Ci powiedzieć, że ten chłoptaś z prologu (nie wiem jak tam z tym stoisz więc na razie imienia nie zdradzę żeby Ci niespodzianki nie zepsuć) ogólnie będzie mieć zawsze przekichane. Czasem trochę się poprawi, ale nie aż tak, że nie będzie mieć żadnych zmartwień. Zresztą sama zobaczysz. Chyba teraz troszkę zwolnię z tymi rozdziałami. Poza tym nie za dobrze się wczoraj i dzisiaj czuję. Że tak powiem - dalej rzygam niż widzę. Pewnie coś zjadłam. ._.
Ja tu się rozpisuję o sobie, a miałam komentować bohaterów. Przepraszam, tak już mam. Jak bym się za bardzo rozgadała to bij po łapkach.
Duffiasty ma świetnie zdjęcie. Tam w lewym dolnym rogu to chyba kawałek Axl'a nie?
Fajnie, że Dio jest. Lubię go strasznie.
Jak zawsze musi być Stevenkowy wyszczerz. :D
Kurde... Nikki jaka mina. Hahahahaha.
Tak patrzę na tego Micka i uświadomiłam sobie, że gdzieś okulary przeciwsłoneczne zgubiłam, a mam takie same. Niech szlag to trafi...
Coś mam przeczucie, że Anna będzie tu rzadko. Oby nie. Uwielbiam czarne charaktery. Komu rozwali życie?
No i ten piesek. :3 Pani Caroline. Miałam takiego samego owczarka niemieckiego. Nawet dwa. Nazywali się Max i Maxi. Tak, tak inteligentna Margaret mając 3 lata nazwała tak psy. Ten futrzak jest moją imienniczką! Tak mam na imię Karolina. Pewnie o tym nie wiesz. Yeyu, czuję się tak futrzasto wyróżniona :3
Pisz szybko i wpadaj do mnie. :)
Za prolog dziękuję. Uważam tak, bo...bo są pierwsze i najbardziej ryzykowne jak dla mnie, ale dziękuję za miłe słowa.
UsuńCo do ciebie - przeczytam, na pewno, i skomentuję. Obiecuję. I nie ma problemu, lubię wszystkie komentarze, więc nie biję :)
I generalnie to bardzo dziękuję, Karolinko :D
zapraszam na kolejny rozdział :) http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńJestem, jak zawsze z opóźnieniem, ale jestem ;)
OdpowiedzUsuńNo dobra, tak sobie weszłam i zdałam sobie sprawę z tego, że nie czytałam prologu! Głupia ja! Ale dobra, szybko sobie tak wskoczyłam i przeczytałam :)
Jak ja lubię takie dziecięce miłostki, że się tak wyrażę, haha. Ogólnie lubię sobie czytać w opowiadaniach o dzieciakach, bo te dzieci najczęściej wychodzą takie własnie zajebiste. No tak, małe dziewczynki mają coś w sobie takiego, że się po prostu zakochują w starszych chłopcach i zawsze muszą do tego wciągać przyjaciółki, które nie zawsze je popierają. Haha, normalnie, to mnie rozwaliła ta kłótnia Alice i Veronicy, ale w sumie, to wyszło właśnie takie realne. Miałam przed oczami siebie sprzed paru lat, kiedy to się właśnie tak z kuzynką kłóciłam :D
No i Bob posadził w dzieciakach ziarenko rock n rolla. Dobra, rock, to muzyka szatana (podobno) a dzieci są głupie i mają skłoności do zła (jakbym słyszała swoją babcię) to szybko to chłonną. No i wyszło teraz z tych grzecznych dzieci, to co mamy opisane w tej zakładce, haha. No tak...
Zastanawiam się, czy sprawa wiatry w Boga w tym opowiadaniu będzie miała jakiś znaczenie? Bo w sumie, każdy bohater się wypowiada na ten temat, no i jak dla mnie to się zaczyna robić istotną sprawą, jak każdy o tym mówi.. hm...
Jeeeej, lubię czytać opowiadania od początku. Wtedy nie muszę czytać zaległych rozdziałów i wiem o co chodzi. Tym bardziej TAKIE opowiadania. Wiesz jak zajebiście się zapowiada? Sam fakt, że walnęłaś takie długie opisy już dobrze o Tobie świadczy i zachęca mnie do częstszego wpadania tutaj. Intrygująca różnorodność postaci. Nie mogę się już doczekać co się wydarzy. :D Tymczasem zapraszam do siebie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Aredi.
http://children-of-revolution.blogspot.com/
zapraszam na nowy :) ;-* http://all-roads-lead-to-hollywood.blogspot.com/
OdpowiedzUsuń