Której zabrakło większości.
Seems embarrassed to be there
Coś wam powiem. To jest już naprawdę ostatnia prosta. Ostatni fragment naszej opowieści. Koniec naszej przeszłości, dlatego też uznałam z Alice, że będzie on poświęcony ostatniej dekadzie dwudziestego wieku. Lata dziewięćdziesiąte.
Och, to był śmieszny okres. Wszystko się zmieniło, świat zawirował. Część ludzi nie poczuła tego uskoku i nadal było tak jak wcześniej, a inni z kolei poczuli aż za bardzo. Wyglądali jak z przybysze z dalekiej przyszłości. To znaczy...nie Silili się na taki wygląd. A efekty były różne, przeważnie kojarzyli mi się z uciekinierami z balu halloween'owego, który miał miejsce w pobliskim szpitalu dla obłąkanych. Światem powoli zaczęła trząść jakaś nowa moda, której nie rozumiałam, nie podobało mi się to, co się działo, na szczęście zawsze obracałam się w towarzystwie do mnie podobnym i nas to nie ruszyło. Byliśmy tacy sami, tylko we wszystkich kalendarzach marginesy były pokreślone, bo wciąż pisaliśmy w roku osiem, zamiast dziewięć. Mnie osobiście dwa lata były potrzebne, bym się w końcu przestawiła, ale udało się.
Doskonale pamiętam ostatniego sylwestra w latach osiemdziesiątych. To była dobra impreza, niesamowite, ile dawnych znajomości się pojawiło. Ja, Danny, Alice, Mark, wspaniała czwórka i za razem organizatorzy całego przedsięwzięcia. Poza nami pojawili się starzy znajomi ze szkoły, Jason Rice (dzięki niemu Alice dostała pracę w Whisky i potem załatwiła ją mnie), Sandra Lee (przyjaciółka jednej z wzorcowych uczennic naszego liceum, dawna przyjaciółka Jane Dawson, czyli byłej dziewczyny Danny'ego), Ian Jones oraz Ron Bloom (ha, chłopaki, których podsłuchiwałam wtedy w szkole!), Pamela Ball oraz Angelina Starkowski (znane z tego, że kiedyś były parą, ale potem doszło do zdrady od strony Pam, która zrozumiała, że jednak woli chłopców...) i inni oraz ich osoby towarzyszące, rzecz jasna... i naturalnie mój wspaniały Dave z żoną, piękną Nancy. Dzieci zostały pod profesjonalną opieką dziadków, jeśli ktokolwiek by się zastanawiał, co z nimi zrobiliśmy. Ten sylwester był bez wątpienia świetną imprezą i jedną z najlepszych w moim życiu, a uwierzcie mi, że byłam na kilku, haha. Jednak ta zalicza się dwóch niepowtarzalnych, takich, które coś wniosły.
Było już grubo po północy, kiedy wyszłam przed wynajęty przez nas lokal i oparłam się o ścianę budynku, odpalając papierosa. Mijały mnie wtedy dziesiątki zakochanych par, setki paczek jakichś zbuntowanych szczeniaków i jeszcze więcej innych barwnych osób. Nie przeszkadzali mi, ja im też. Pewnie w ogóle mnie nie wdzieli. Stałam spokojnie z głową skierowaną ku górze i spokojnie wypuszczałam dym, patrząc jak niknie w powietrzu. Na czarnym, oryginalnie, niebie nie gasnęły sztuczne ognie. Zafascynowały mnie, wyglądały jak wielkie łodygi, kiedy leciały przed siebie, a potem, gdy wybuchały, przeistaczały się w majestatycznie dzikie kwiaty, szokujące swoimi niebanalnymi kolorami. Patrząc tak na nie, zastanawiałam się nad wszystkim, co było. Mignęły mi przed oczami nastoletnie lata. Poznanie Danny'ego i rok '75, afera papierosowa. Wyjazd ukochanego w grudniu trzy lata później. Moje początki w Whisky w '79. Zabawne praktyki w zespole powstałym w '77 i rozwiązanym po dwóch latach... The Biggest Moon? Chyba tak. Ha, pamiętam, kiedy latałyśmy z Alice na próby. Ja do siebie, na perkusję. Ona do siebie, na wokal. Ona, Victor, Artur...i ktoś jeszcze. Black Swan? Dobrze myślę? Och, potem poznanie Nikki'ego w styczniu '81, szybki ślub, dziecko. W październiku rodzi się Richie, niszcząc przy tym ślub swojej ciotki. A jeśli młody też czuł, że źle robiła? Później ten pieroński 1983. Rozwód. Odejście z Whisky. Las Vegas i... I Danny. Potem pomieszkiwanie w Reno. I '84. I ślub, już drugi, a ja jeszcze nawet dwudziestu pięciu lat nie miałam. Powrót do LA. I potem w '85 ostatnie starcie z ojcem i jego dwiema kobietami, Donną i Astrid. Szczęśliwy rodzinny finał, sądzę zresztą, iż w pełni zasłużony, przynajmniej dla mnie i Alice. Rok po tym urodził się Fred. I jakoś zleciało do końca do '89. A ja stałam właśnie w świetle księżyca i sztucznych ogni. Piękna noc pierwszego stycznia tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątego roku oraz piękne myśli dotyczące tego, co spotka mnie przez najbliższe dziesięć lat. Och, no co mogło mnie spotkać? Nic, w zasadzie nic już nie mogło mnie zaskoczyć, wyszłam przynajmniej z takiego założenia. Moja przyszłość prezentowała się tak, że nadal żyłabym sobie w tym pięknym domu, nadal chodziłabym na sesje i zajmowała się dwójką wspaniałych, okropnych, nieznośnych i kochanych chłopców. W zasadzie trójką, zapomniałam o Danny'm.
A jednak coś się jeszcze stało. Wiecie, to jest śmieszna sprawa, ale w 1994 roku wybrałam się do jednego z naszych licznych sklepów muzycznych i właśnie wtedy objawił mi się Bóg w ludzkiej postaci. Mówię poważnie, uwierzcie mi, że Bóg tak właśnie wygląda, jestem pewna. Jeśli na górze rzeczywiście jest gość, który steruje tym wszystkim, a nie wykluczam tego, to wygląda identycznie jak Mick Fleetwood z Fleetwood Mac, którego tak po prostu spotkałam w tym pieprzonym sklepie muzycznym w centrum Los Angeles.
- Boże, ty jesteś Mick Fleetwood! - krzyknęłam po jakichś pięciu minutach. To chyba zrozumiałe, że potrzebowałam czasu, by sobie to uświadomić, prawda? Nie uwierzyłabym, gdyby ktoś powiedział mi, ze zobaczył swojego idola i tak spokojnie do niego podszedł i się przywitał jak z własną matką, dobre sobie, nie ma opcji.
- We własnej osobie - odparł, posyłając mi swój bezcenny uśmiech. Stałam jak wryta, zadzierając głowę wysoko ku górze, ponieważ kto jak kto, ale on do najniższych nie należy, czego nie można powiedzieć o mnie. Cholerne geny!
- Uwielbiam cię! A nawet kocham. Jezu, słucham Fleetwood Mac odkąd pamiętam, odkąd w ogóle zaczęłam słuchać kogokolwiek i czegokolwiek! Ale ty pewnie już przywykłeś do takich wyznań.
- Można do tego przywyknąć, ale zawsze miło to słyszeć, bo to na pewno o czymś świadczy, chociażby o tym, że ktoś cię jeszcze docenia.
Stałam przed nim i kiwałam głową z wielkim zrozumieniem, łykałam każde jego słowo jak największe prawdy i mądrości. Naprawdę przeżywałam objawienie.
- Czekaj! - Odwróciłam się raptownie i ściągnęłam z półki oznaczonej literą ,,F'' pierwszą lepszą płytę Fleetwood Mac. - Podpisz mi się na tym, błagam!
- Ale...
- Kupię ją, tylko się podpisz!
I się, kurwa, podpisał, wyobraźcie sobie, że miał przy sobie pisak (zakładam, że liczył się z tym, że ludzie na mieście mogą go rozpoznać i pomyśleć ,,hej, czy to czasem nie jest perkusista Fleetwood Mac?'', dokładnie tak jak było w moim przypadku). Postanowiłam jeszcze skorzystać z okazji.
- Jeszcze tu! - Przechyliłam głowę w bok i wskazałam na obojczyk. Musiałam, litości!
I, kurwa, znowu się podpisał. Nawet nie za bardzo wiedziałam, co napisał na mnie i na płycie, ale wtedy nie byłabym w stanie tego odczytać. Przeczytałam później i się poryczałam i ryczę aż do teraz, czyli równo dwadzieścia lat. Chwilę z nim pogadałam. I poszliśmy w swoje strony.
W '96 skończyłam z foto-modelingiem. Dacie wiarę, że robiłam w tym szesnaście lat?
She can't walk but she's trying
U mnie tez niewiele się stało. W zasadzie nic się u mnie nie stało. Lata dziewięćdziesiąte wlokły mi się tak samo jak sześćdziesiąte. Pierwszej połowy nie za bardzo pamiętam, drugą już bardziej. Pierwsza zleciała mi na zajmowaniu się młodą, druga na odpowiadaniu na jej pytania, które z roku na rok porażały mnie coraz bardziej. Chociaż nie, coś mnie jeszcze zaskoczyło, wróć. Zaskoczył mnie mój mąż, który, jak się okazało, był i jest znawcą indyjskiej kuchni, co więcej - potrafi gotować. Dlatego też wykorzystuje go przez pięć dni w tygodnu w tym celu, ponieważ uważam, ze taki talent nie może się marnować.
Veronica podsumowała wam swoje życie do '89. Przypomniała mi tym o kilku sprawach. Nasze życia różnią się niemalże w stu procentach, a tak naprawdę toczyły się tym samym torem, zauważyliście? Z tym, że ona ma o czym opowiadać znajomym na spotkaniach ,,rozmawiałam z Mickiem Fleetwoodem, tak po prostu!'' to brzmi lepiej w towarzystwie niż ,,pierdoliłam się z gitarzystą Aerosmith i mam z nim dziecko''. A właśnie, dziecko. Victoria.
Pamiętam, kiedy przyszła do mnie w nocy piątego lipca '99. Miała wtedy czternaście lat, byłyśmy same w domu, ponieważ Mark szalał na imprezie z ludźmi z liceum, spotkanie klasowe.
- Mamo, możemy chwilę porozmawiać?
Nie ukrywam, że to pytanie zbiło mnie z tropu, zabrzmiało cholernie poważnie. Moja córka z natury była bardzo poważna, musiały się w niej skumulować różne dorosłe geny, tak wtedy pomyślałam.
- Stało się coś?
- Nie, ale chciałam się ciebie spytać o jedną rzecz. - Usiadła na przeciwko mnie wbiła we mnie swoje brązowe oczy. Miałam identyczne, jej ojciec też.
- Dlaczego mam na imię Victoria?
- Słu...słucham? - Nie spodziewałam się tego, spodziewałam się wszystkiego, tylko nie tego. Już prędzej bym podejrzewała, że spyta mnie o to, dlaczego pchałam się w związki, dla których od początku nie było przyszłości albo o to, dlaczego uznałam, że rozstanę się z jej ojcem, podczas gdy tak naprawdę nie mieliśmy ku temu żadnych powodów. Ale nie tego, że zagnie mnie najbardziej banalnym pytaniem na świecie, to było oczywiste, że kiedyś zacznie się zastanawiać nad tym, dlaczego jest Victorią, nie Lindą.
- Spytałam, dlaczego dałaś mi na imię tak jak mi dałaś. Chyba, że tata je wybierał.
- Nie, ja je wybrałam, a on nie miał nic przeciwko.
- Więc? Dlaczego to?
- A dlaczego pytasz? Powiem ci, tylko mi odpowiedz.
- Najzwyczajniej w świecie jestem ciekawa. Niektórzy mają imiona po kimś z rodziny, a u nas nie było nigdy Victorii, więc jestem ciekawa, co cię natchnęło. Chyba, że jakaś była?
- Nie, nie było. Po prostu... - Nie wiedziałam, jak powinnam to zacząć. Opowiadałam tę historię najpierw Tommy'emu, wtedy się popłakałam. Potem Markowi, pociekło mi kilka łez. Następnie mamie, umierałam w spokoju przez dwa dni. Na końcu Joe'mu, związało mi to język na następne kilka godzin. Ale to byli dorośli ludzie. Moja córka, choć nad wyraz dojrzała, wciąż dziecko. Nie chciałam okazywać jej swej słabości. - Po prostu w '75 poznałam jednego chłopaka. Miał na imię Victor i...
- Jak wyglądał? Dlaczego się rozstaliście? Ile miał lat? - Tak, to właśnie była moja córka. Uwielbiała te tematy... Jak mamusia.
- Spokojnie. Był ode mnie dwa lata starszy. Wysoki, blady, długie, czarne włosy, amatorsko wycieniowane z amatorsko ciętą grzywkę, opadającą niewinnie na szare oczy... Byłam z nim do lata '78. Bardzo go kochałam, chciałam to jakoś...upamiętnić...? I stąd wzięło się twoje imię. Gdybyś była chłopcem, byłabyś Victorem. - Uśmiechnęłam się lekko. Chyba się udało.
Zapadło milczenie, młoda analizowała tę historię bardzo uważnie, a ja czułam, ze jednak pewnie się nie udało. Wydało mi się to za proste, sprzedałam jej bardzo okrojoną wersję. To mnie zgubiło.
- Dlaczego się rozstaliście? - Ponowiła pytanie. Kurwa, wiedziałam.
- Nie rozstaliśmy się. Victor nie żyje. Zginął. Potrąciło go auto i skutek był, niestety, śmiertelny.
Jej oczy urosły nagle do nienaturalnych rozmiarów i patrzyły we mnie jak w potężny obraz gotycki.
- Chciałabym cofnąć pytanie...
- To nie cofnęłoby czasu, kochanie. Żyję z tym beznadziejnym faktem od ponad dwudziestu lat, daję radę. Muszę, musiałam i będę musiała, choć czasem jest to ciężkie. I tak byś się w końcu dowiedziała.
- Musiałaś się czuć...martwa wtedy. - Zaskoczyła mnie tym stwierdzeniem. Tym razem to ja patrzyłam na nią w taki obcy sposób. Miała rację, dosłownie czułam się martwa.
- Byłam martwa. Ale w pewien sposób to sprawiło, ze nie zabiło mnie nic innego i już raczej nie zabije. Nie tak. Nigdy nie brałam żadnych prochów, nigdy nie byłam od niczego uzależniona. Dzięki niemu.
- Byłaś od czegoś.
- Co masz na myśli.
- Jego. Victora. Od niego byłaś uzależniona i jesteś nadal. Co nie zmienia faktu, że bardzo kochasz Marka.
- Masz rację - przytaknęłam, starając się dać jej po sobie poznać, jak bardzo zaskoczona byłam jej kolejna wypowiedzią. Niesamowite. - Kocham Marka bardzo mocno. Ciebie też. I jestem szczęśliwa.
- To dobrze, bo nie lubię, kiedy się smucisz. Jesteś, mamo, piękną kobietą i dobrą, nie powinnaś się smucić.
- Ko...kocham cię. - Pokręciłam z niedowierzaniem głową i przytuliłam ją z całych sił, ta tylko zaczęła się śmiać. Wplotłam palce w jej gęste, brązowe włosy. Struktura bardziej moja, ale kolor na pewno Joe'go.
- Wiem! - zaśmiała się i wyswobodziła z mojego uścisku. - Mam jeszcze jedno pytanie. Jak ci było z tatą?
- To znaczy...?
- No...on jest...och, no Aerosmith!
- Twój tata oczarował mnie, kiedy nie wiedział o moim istnieniu, bo ja byłam tylko głupią nastolatką. Potem o nim zapomniałam. Słuchałam Aerosmith jako zespołu, ze względu na muzykę, przede wszystkim. Nie ze względu na mężczyzn.
- Podziwiam... - mruknęła, a ja zaczęłam się śmiać jak głupia. Znałam to uczucie tak dobrze, zresztą, czy któraś z nas go nie zaznała choć raz?
- Wiem! Ale potem pojechałam z Markiem na ich koncert i potem tak jakoś wyszło, że...
- ...że przypadkiem zaszłaś w ciążę jeszcze tej samej nocy, w którą go poznałaś tak dosłownie.
- Victoria! W ogóle kto ci to powiedział?!
- Mama, spokojnie, przecież ja wiem, w jakim świecie się obracałaś i obracasz nadal, chcąc czy nie. Kiedyś z ciocią rozmawiałam i...
- Rzeczywiście, ciocia ma za długi ozor...
- Śmieszne, bo ona o tobie mówi to samo.
- Wiesz jak to się nazywa? - spytałam, pokręciła przecząco głową. - Rodzeństwo. Ciesz się, że nie zrobiłam ci tej krzywdy i go nie posiadasz.
- Ciocia kiedyś powiedziała, że gdybyś spotkała Micka Jaggera, to pewnie bym miała rodzeństwo.
Dlaczego świat mnie nienawidził? Nie wiem. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Mieliście kiedyś wrażenie, że rodzeństwo chce was zmieść z powierzchni ziemi?
- Córeczko, idź już lepiej spać i nigdy nie słuchaj tego, co mówi ciocia o mnie.
- Tak o tobie też mówi.
- Naprawdę wystarczy.
Uśmiechnęła się do mnie jak anioł i wyszła z sypialni. A ja zaczęłam się śmiać. Zza ściany usłyszałam i jej śmiech. Co za niewychowane dziecko, musiała wdać się w ojca. Na pewno.
think twice
Trzydziestego pierwsza grudnia roku 1999 o godzinie dwudziestej trzeciej pięćdziesiąt pięć stałam z Alice na balkonie jej domu i patrzyłyśmy w niebo.
- Zaraz będą - powiedziałam.
- Kto?
- One. Kwiaty. Ognie. Zobaczysz, dziesięć lat temu to wymyśliłam.
- Sztuczne ognie?
- Tak. Zobaczysz, że wyglądają jak rozkwitające kwiaty z najbardziej niedostępnych dla ludzi miejsc.
Trzymałyśmy w dłoniach kieliszki z resztką białego wina.
- Upuśćmy je na dół, kiedy wystrzelą fajerwerki. - Spojrzałam na nią.
- Dlaczego?
- Tak po prostu. Hm? - W odpowiedzi kiwnęła twierdząco głową.
Pięć. Cztery. Trzy. Dwa. Jeden.
W niebo wystrzeliły nagle steki kwiatów ze wszystkich stron Los Angeles. My spojrzałyśmy po sobie i potem w dół, upuszczając kieliszki, które roztrzaskały się na chodniku. Nie wiedziałyśmy, że w tym samym czasie Claudia zmarła na narkomańskie serce.
- Rzeczywiście wyglądają jak kwiaty... - szepnęła. - Słyszysz to?
- Co?
- Koniec.
- Proszę?
- Skończyło się.
- Ale co się skończyło? - Spojrzałam na nią zaskoczona, uśmiechała się do mnie. Zrozumiałam i odwzajemniłam. - Naprawdę się skończyło. Już go nie ma. Tamtego świata już nie ma.
- Śmieszne, co?
- Bardzo...w sumie trochę go szkoda, ale...
- Siostro?
- Hm?
- Witaj w nowym świecie. Kocham cię.
- Ja też cię kocham. Należało nam się.
I tu kończy się nasza historia.
Stopniowo mieliśmy wchodzić w dwudziesty pierwszy wiek.
...you and me in paradise
Już nigdy więcej nie pojawi się tutaj nic nowego, co ode mnie. Chcę na tym zamknąć tego bloga, chcę zostawić go za sobą, jest, był, jedyną i ostatnią już częścią, która trzymała mnie w tyle. Another day in Paradise wywołało u mnie za wiele emocji i myśli, mam wrażenie, nie sądziłam, że skończę je publikować. Ale trzeba kończyć, co zaczęte.
Chcę Was u siebie nadal, dlatego czekam, feel the fire!
I miłego życia.